– Obserwujemy, jak miasto się (powoli) odgradza. Zaczęły nadchodzić informacje, że Rosjanie w Rostowie przygotowali już oddziały epidemiczne szpitali, gdzie są gotowi przyjmować własnych wojskowych, którzy mogą zachorować. Słowo „cholera” słychać w okupowanym mieście, wśród władz okupacyjnych i ich patronów – opisał sytuację doradca ukraińskiego burmistrza Mariupola Piotr Andriuszczenko.
Pełną kontrolę nad miastem rosyjska armia zdobyła w maju. Wraz z kapitulacją obrońców zakładów Azowstal zakończyły się walki. Ale w niczym nie poprawiło to sytuacji pozostałych na miejscu mieszkańców.
Prawie całe miasto leży w gruzach. Przybyły tam pod koniec maja „prezydent Doniecka” Denis Puszylin zapowiedział, że ruiny będą wyburzane. Część mieszkańców próbowała protestować – cały czas w gruzach znajdowane są ciała ofiar oblężenia. Nie zważając na to, władze okupacyjne zaczęły już wysadzać część zniszczonych budynków w centrum, również po to, by ukryć skalę mordów dokonanych w czasie oblężenia.
Mieszkańców próbowano zatrudniać do uprzątania zwłok, ale zaczęli odmawiać, gdy okazało się, że okupanci nie mają dla nich nawet zwykłych rękawic. Jeszcze w maju trudno było poruszać się po niektórych rejonach Mariupola z powodu smrodu rozkładających się ciał.
– Sytuacja humanitarna jest coraz gorsza. Mieszkańcy dostają wodę pitną raz na dwa dni, cały czas brakuje żywności – mówił Andriuszczenko. W maju oddziały okupacyjne uruchomiły miejski wodociąg, ale natychmiast musiały go zamknąć. Podziurawione od ostrzałów rury z wodą załatano, ale zapomniano o kanalizacji, do której spływa zużyta woda. W ciągu jednego dnia nieczystości zalały ulice miasta.