Kwestia przyszłego kształtu Unii Europejskiej i ewolucji tej wspólnoty rzeczywiście nadal nie jest rozstrzygnięta. I stwarza pole do dyskusji na temat tego, czy należałoby zaciągać hamulec ręczny, a może wręcz wrzucać wsteczny bieg, jeśli chodzi o integrację, czy też przeć ku federalizacji ze wszystkimi jej konsekwencjami dla tradycyjnych państw narodowych.
Obecnie Unia Europejska wydaje się zawieszona między tymi dwiema koncepcjami. Z jednej strony Komisja Europejska rzeczywiście rozpycha się łokciami, próbując nie tylko zaznaczyć swoją podmiotowość, ale również poszerzać zakres swojej władzy i wpływu na rzeczywistość (czego wyrazem jest również rzucanie kłód pod nóg obecnemu polskiemu rządowi). Z drugiej strony nadal najważniejsze decyzje zapadają w formacie Rady Europejskiej – czyli na szczeblu przywódców państw narodowych, którzy na unijnych szczytach reprezentują przede wszystkim interesy swoich państw, a podejmowane decyzje są wynikiem kompromisu między tymi interesami. To, czy w przyszłości Komisja Europejska stanie się rzeczywistym „europejskim rządem”, czy jednak pozostaniemy przy Europie ojczyzn, nie jest przesądzone. Pole do debaty jest otwarte.
Czytaj więcej
Polska nie dostanie żadnych pieniędzy z UE, dopóki nie naprawi sądownictwa. Oznacza to wstrzymanie wielu inwestycji.
PiS ręka w rękę z Solidarną Polską przekonują, że wkraczają właśnie na to pole jako orędownicy Europy ojczyzn, koncepcji zawracającej procesy integracyjne, jakie zaszły w UE od czasu Traktatu z Maastricht. Zgodnie z koncepcją Europy ojczyzn UE powinna wrócić do bycia wielką strefą wolnego handlu. Bez ambicji bycia podmiotem stosunków międzynarodowych i globalnym graczem, pretendującym do gry w tej samej lidze, co USA czy Chiny. Według narracji polityków obozu rządzącego ich spór z Brukselą dotyczy właśnie tego. Chodzi o to, by UE nie przejmowała funkcji tradycyjnie przynależnych „klasycznemu” państwu.
I w tej kwestii można byłoby toczyć na forum UE debatę. Ba – pewnie nawet dałoby się znaleźć sojuszników podzielających obiekcje wobec zbyt głębokiej integracji. Gdyby nie to, że PiS przedmiotem sporu uczynił personalne rozgrywki w polskich sądach. Tym samym debata o przyszłości Europy, której wynik miałby rozstrzygnąć o losach kolejnych pokoleń Europejczyków, ma toczyć się wokół swobody, jakiej PiS domaga się w kwestii określania, którzy sędziowie są „nasi”, a których trzeba trzymać z dala od sądów. Suwerenność, której tak głośno domagają się Zbigniew Ziobro wraz z Januszem Kowalskim, ma być wolnością do odsunięcia od orzekania sędziów Tulei i Gąciarka. Takie zdefiniowanie sporu w zasadzie przekreśla możliwość znalezienia w UE jakiegokolwiek sojusznika poza Węgrami Viktora Orbána, który też domaga się swobody ugniatania instytucji państwa jak plasteliny w celu umacniania swojej władzy. W końcu, jak przekonać kogokolwiek, poza widzami TVP, do tego, że jeśli Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro nie będą mogli decydować, który sędzia jest dobry, a który jest zły, to znaczy, że w UE nie ma już demokracji?