Jacques Audiard, zdobywca Złotej Palmy 2015 roku za dramat „Imigranci”, tym razem wyprawił się do Meksyku. W „Emilii Perez” opowiedział przewrotną historię narkotykowego króla, męża i ojca, który postanawia pójść za głosem natury i zmienić płeć. Bo zawsze czuł się kobietą. Wynajęta prawniczka Rita znajduje mu szwajcarską klinikę, gdzie może poddać się operacji, a także zajmuje się jego oficjalną zmianą z Manitasa w Emilię Perez. Czytaj: publicznym uśmierceniem go jako szefa kartelu. Zabezpiecza również byt jego dzieci i żony, oficjalnie wdowy, w Szwajcarii. W zamian dostaje miliony. Ale po czterech latach zamożna Emilia Perez znów potrzebuje Rity: tęskni za córką i synem, chce podać się za ich ciotkę i sprowadzić razem z ich matką do Meksyku. Teraz Rita dostaje stałą posadę, przede wszystkim jednak jest przyjaciółką Emilii. Sama Emilia też się zmienia; zostaje aktywistką pomagającą rodzinom „zaginionych”. Jakiś czas temu twórca mocnego „Proroka”, „Imigrantów” czy dramatu „Z krwi i kości” zrobiłby zapewne z „Emilii Perez” mocny film społeczny. Teraz pokazał… musical z sentymentalnym zakończeniem, z którego zapewne znacznie więcej wyciągnąłby Pedro Almodovar. Choreografia przypomina tu tradycyjne, broadwayowskie przedstawienia, Audiard nie zagłębia się w psychologiczne aspekty transgresji, a w miarę upływu czasu coraz mniej dba o wiarygodność swojej historii. Choć trzeba przyznać, że dobrze wpisują się w tę konwencję Zoe Saldana jako prawniczka Rita i transpłciowa aktorka hiszpańska Karla Sofia Gascon jako Emilia.