Jak pan ocenia stan polskiej energetyki?
Musimy szczerze sobie powiedzieć, że jesteśmy na etapie zarządzania kryzysowego w energetyce. Sytuacja jest bardzo poważna. Jednocześnie mam wrażenie, że jako kraj nie zdajemy sobie z tego sprawy. Toczą się dyskusje, kreślimy jakieś plany, ale nie ma już na to czasu i trzeba zacząć działać. Niestety, brak działań powoduje, że nasza gospodarka traci konkurencyjność. Dzieje się to być może nie ze złej woli, ale z przekonania, że jesteśmy w stanie zatrzymać pędzący pociąg, którym jest transformacja energetyczna. A my jak dotąd nie zatrzymaliśmy jeszcze niczego w UE. To już nawet nie jest walka o to, by ten pociąg zatrzymał się jak najdłużej na naszym peronie, ale by zmienił kierunek jazdy. A Komisja Europejska pokazuje jasno – to jest niemożliwe.
Co więc powinniśmy zrobić?
Jeśli nie mamy możliwości zmienić kierunku, to musimy się przystosować i sprawić, by zmiany działały na naszą korzyść. Dziś największe zagrożenie jest takie, że nikt nie wierzy, że jesteśmy w kryzysie. Przykład kopalni Turów, która stała się obiektem polsko-czeskiego konfliktu, pokazuje, jak kończy się brak bardzo konkretnej strategii dla aktywów węglowych. Każda grupa energetyczna powinna być przygotowana na ryzyka, które da się przewidzieć, a tutaj wszyscy wydawali się zaskoczeni. Zmiany w energetyce są nieuniknione już od kilku lat i odsuwanie tego powoduje, że są one po prostu bardziej kosztowne. Tak więc musimy zmierzać w zielonym kierunku, bo tam dziś są pieniądze na inwestycje i potencjał wzrostu.
Rząd szacuje, że transformacja tylko w obszarze wytwarzania energii elektrycznej pochłonie 320–342 mld zł. Czy znajdą się na to pieniądze?