Ma pan problem z przebiciem się z przekazem do wyborców?
Przezwyciężamy go. Ale w pierwszych dwóch tygodniach kampanii faktycznie był problem, po pierwsze związany z pieniędzmi. W przeciwieństwie do kontrkandydatów nie mam prezesa, który zrobi mi przelew na 18 mln, a ja mu za to obiecam frukta po wyborach. Nie mam też – jak jeden z nich – prywatnej, choć z nazwy „publicznej", ogólnopolskiej telewizji. Zbiórka obywatelska, którą zaczęliśmy wraz z początkiem kampanii, jest naprawdę imponująca, bo w ciągu 16 dni uzbieraliśmy na politykę od zwykłych ludzi milion złotych.
To jest nic w porównaniu z pozostałymi kandydatami.
Małgorzata Kidawa-Błońska, Władysław Kosiniak-Kamysz, Andrzej Duda prawdopodobnie nigdy takich pieniędzy nie dostaną od ludzi, bo ludzie najzwyczajniej w świecie nie wierzą im na tyle, żeby te pieniądze im powierzyć. Zaapelowałem jednak do moich kontrkandydatów, żeby skoro deklarują bez przerwy, że są „obywatelscy", czy „ponadpartyjni", dowiedli tego i zrobili kampanię za obywatelskie, ponadpartyjne pieniądze. Drugi powód jest taki, że człowiekowi z zewnątrz naprawdę nie jest łatwo wbić się w sam środek spektaklu, w którym wszyscy byli przekonani, że role są już rozpisane i co najwyżej raz na parę lat zamieniali się miejscami. Przekroczyliśmy już jednak punkt krytyczny, będzie nas odtąd coraz więcej.
Stać będzie pana na konwencję wyborczą?