Dwa i pół roku wcześniej w wywiadzie dla tygodnika „Le Point" francuski prezydent snuł ambitny plan powołania odrębnego budżetu dla państw strefy euro, który odpowiadałby „kilku punktom procentowym" PKB tych krajów. W ten sposób możliwości działania Unii choć trochę zbliżyłyby się do tych, jakie mają państwa narodowe: we Francji wydatki publiczne równają się 56 proc. PKB, w Polsce 41,6 proc., a w USA 37,8 proc.
Rutte może czekać
Jednak na ostatniej prostej rokowań przed rozpoczynającym się 20 lutego szczytem przywódców UE, który ma podjąć próbę ustalenia budżetu Unii na lata 2021–2027, nie tylko ambicje Macrona poszły w niepamięć, ale wygląda na to, że Wspólnota będzie miała najniższy budżet od 1988 r., kiedy zaczęto ustalać w Brukseli wieloletnie ramy finansowe. Wówczas, jak przypomina hiszpański dziennik „El Pais", wydatki Unii osiągnęły 1,28 proc. PKB. Jednak później z każdym kolejnym okresem rozliczeniowym były już systematycznie redukowane. Ale jeszcze w kończącym się w tym roku okresie, jeśli pominąć udział Wielkiej Brytanii (która korzystała z bardzo hojnego rabatu od swojej składki), wskaźnik ten wynosił 1,16 proc. PKB.
Teraz poziom ambicji jest o wiele niższy. Komisja Europejska zaproponowała, aby było to 1,11 proc., co popiera 15 krajów należących do tzw. klubu przyjaciół spójności (w tym m.in. Polska i Hiszpania). Jednak punktem wyjścia negocjacji w przyszłym tygodniu, które będzie prowadził przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel, jest wyraźnie niższy wskaźnik 1,07 proc., jaki zaproponowała przewodząca do końca ub.r. Unii Finlandia.
Ale nawet na takich cięciach niemal na pewno się nie skończy. Naprzeciwko „przyjaciół spójności" stanęła mniejsza, ale zdeterminowana grupa krajów, które dopłacają zdecydowanie więcej do wspólnej kasy, niż z niej pobierają (Szwecja, Dania, Austria). Przewodzi jej premier Holandii Mark Rutte, ten sam, który wcześniej dzięki szerszej grupie tzw. nowej Hanzy pokrzyżował plany Macrona pogłębienia strefy euro.