W 2015 roku wskaźnik dzietności spadł do 1,28 dziecka na kobietę, a politycy zaczęli się zastanawiać, jak to jest, że Polki w Anglii rodzą dzieci, a w kraju nie.
Ta skłonność Polek do rodzenia dzieci na Wyspach to powiew optymizmu. Część ekspertów uważała już wtedy, że zmiany kulturowe zaszły tak daleko, iż Polki po prostu nie chcą obarczać się potomstwem. A dane z Wysp – wskaźnik dzietności ponad 2 – temu przeczyły. Badania wskazują, że Polki chcą mieć więcej dzieci, tylko trzeba im stworzyć ku temu warunki. Wyzwaniem numer jeden w Polsce jest przekonanie ludzi do drugiego dziecka. W tym tkwi największa trudność.
Dlaczego?
Bo rodzice z pierwszym dzieckiem przechodzą istną ścieżkę zdrowia i gdy myślą o drugim dziecku, to sobie to wszystko przypominają. Badania USG – tylko prywatnie, gdy chcesz rodzić w konkretnym szpitalu – trzeba wziąć położną za 3 tys. zł, nie chcesz, żeby ci dziecko kłuli trzy razy – płacisz 600 zł za zintegrowaną szczepionkę, miejsce w żłobku – albo drogie, albo nie ma, przedszkole – różnie bywa, szkoła – na dwie zmiany, bez obiadu, mieszkanie robi się za ciasne, ale nie ma jak go powiększyć, dostanie się do specjalisty czy lekarza z dzieckiem – kolejka po numerek o 5 rano. Sam przez to przechodziłem. Mam pięcioro dzieci i moje doświadczenia z okresu ich wychowywania są – eufemistycznie mówiąc – trudne. Dzieci np. nie dostawały się do przedszkoli, przerobiliśmy brak świetlic i obiadów w szkołach, dwuzmianowość, brak dobrej opieki po zakończeniu lekcji czy formy zatrudnienia niedające żadnego zabezpieczenia finansowego po porodach. A wtedy żadnego 500+ nie było.
Mimo to zdecydował się pan na piątkę.
W naszym przypadku dużą rolę odgrywa wiara, ale zazwyczaj jest tak, że gdy ludzie przejdą już tę ścieżkę zdrowia, to mówią: zrealizowaliśmy się, mamy jedno dziecko i wystarczy. Decyzja o pierwszym dziecku wynika z wartości, emocji, potrzeby rodzicielstwa. Natomiast drugie dziecko staje się wyzwaniem – logistycznym i ekonomicznym.
Od sześciu lat są świadczenia na dzieci, są miejsca w przedszkolach i żłobkach. To dlaczego dzieci nie przybywa?
Wskaźnik dzietności istotnie wzrósł. Jak mówiłem, w 2015 roku wynosił 1,28 na kobietę, trzy lata później 1,45, to duży skok. W 2019 roku rzeczywiście ten wzrost przyhamował – wyniósł 1,43, no, a potem mieliśmy pandemię i jest chyba oczywiste, że w czasie pandemii nie rodzą się dzieci. Czynienie z tego zarzutu rządowi jest groteskowe. Choć oczywiście trzeba robić wszystko, by ten wskaźnik rósł.
Dobrze, ale od 1,45 do 2,10, czyli do poziomu zastępowalności pokoleń, droga jest jeszcze bardzo daleka.
Bo w demografii nic nie dzieje się z dnia na dzień. Decyzja o dziecku jest najpoważniejszą, jaką ludzie podejmują. Dzieci to zobowiązanie na całe życie. Małżonkowie mogą się nawet rozstać, kredyt można zrestrukturyzować, a dziecko jest na zawsze i do końca życia ma się z nim emocjonalny związek.
Mówi pan prawie jak Donald Tusk, który stwierdził, że dzieci to udręka na 20 lat. Mówił o samotnym macierzyństwie, ale i tak wywołał burzę.
Mówię dokładnie odwrotnie. Ludzie decydują się na dzieci nie z powodów czysto racjonalnych, ale emocjonalnych, pokazując swoje najlepsze oblicze – altruizm. Chcą ponieść ten wysiłek mimo przeciwności. Ale to nie oznacza, że państwo nie powinno identyfikować barier i ich znosić, by ułatwić rodzicom decyzję o potomstwie. Lecz poprawy dzietności nie uzyskuje się z dnia na dzień. Polityka prorodzinna ma cztery podstawowe elementy: wsparcie finansowe dla rodziców, rynek pracy, dostęp do usług, sferę wartości. W sferze usług jest jeszcze dużo do zrobienia. Wiele gmin wciąż np. nie ma ani jednego miejsca opieki nad małym dzieckiem. Jakość przedszkoli, a zwłaszcza szkół nie wszędzie jest zadowalająca. Tu też wchodzi w grę problem dostępności mieszkań. Dwuzmianowość w szkołach, dostępne mieszkania, brak obiadów, to są wszystko rzeczy do zrobienia.
Co pan w kółko o tych obiadach?
To jest trochę moja idée fixe. Chciałbym, żeby w każdej szkole była 40-minutowa przerwa i by wszystkie dzieci jadły w tym czasie obiad sfinansowany czy współfinansowany przez budżet państwa. Poza tym szkoła powinna rozpoczynać się zawsze ok. 8 i prowadzić różnego rodzaju zajęcia do godz. 16, a później powinna być porządna świetlica. Jest też kwestia niepewności na rynku pracy kobiet w wieku rozrodczym. Około 30 proc. kobiet do 37. roku życia ma umowy na czas określony. Osobnym elementem są mieszkania i ich ceny, co skłania wielu młodych do tzw. długotrwałego gniazdowania. Dobrze, że w Polskim Ładzie rząd dostrzega te kwestie.
Ale moda na rodzinę to chyba już jest?
To się istotnie zmienia, ale tu też potrzeba czasu. Do niedawna liczna rodzina kojarzyła się z patologią, z dzieciorobami. A już ktoś, kto miał więcej niż troje dzieci, to obowiązkowo był patologią, na dodatek żyjącą na koszt państwa. Takie oskarżenia pojawiły się nawet przy wprowadzaniu programu 500+. Notabene, gdy chodziłem do Sejmu, wdrażając 500+, to postawa opozycji, głównie PO, była wręcz niebywała – najpierw ogromna krytyka tego pomysłu, choć świadczenie na dzieci bez kryterium dochodowego jest absolutnym standardem w krajach unijnych, z czego posłowie Platformy musieli sobie zdawać sprawę. Po czym, gdy weszło 500+ od drugiego dziecka, to PO zażądała tego świadczenia na wszystkie dzieci. Przydałoby nam się minimum konsensu w polityce prorodzinnej. Przynajmniej tyle, żeby ludzie się nie bali, iż dzisiaj mają 500+, a za rok to się może zmienić.
Krytycy tych programów mówią, że to wszystko jest na kredyt, że za te wydatki zapłacą w przyszłości dzisiejsze dzieci.
To jest oczywista bzdura. Zadłużenie państwa w 2016 roku wyniosło 54 proc. PKB. Po wprowadzeniu wszystkich świadczeń dla rodzin, w 2019 roku, wynosiło nieco 45 proc. PKB. Zmalało o prawie 9 punktów procentowych. Gospodarka się rozwijała, a dług publiczny się nie zwiększał. Pomijam już to, że trudno sobie wyobrazić lepszy wydatek niż ten na ludzi. Tymczasem ciągle uważa się, że budowanie dróg to jest inwestycja, a świadczenie dla rodzin to rozdawnictwo. A kto będzie jeździł po tych drogach, jeżeli nie będzie dzieci?
Bartosz Marczuk Były dziennikarz, m.in. w latach 2011 – 2012 wicenaczelny „Rzeczpospolitej". Jako wiceminister rodziny, pracy i polityki społecznej w rządzie Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego odpowiadał za program 500+. Aktualnie jest wiceprezesem Polskiego Funduszu Rozwoju, nadzoruje wprowadzanie pracowniczych planów kapitałowych. Ma pięcioro dzieci.