Około 22 lipca 1944 roku zostałem wezwany przez „Grzegorza" (Tadeusz Pełczyński – red.) na spotkanie w alei Niepodległości. Było tylko nas trzech: Grzegorz, Kobra (Leopold Okulicki) i ja.
Grzegorz od razu rozpoczął od stwierdzenia, że sytuacja na froncie na wschód od Warszawy pozwala przypuszczać, iż w najbliższym czasie Warszawa zostanie zajęta przez Armię Czerwoną. Względy polityczne wskazują, że bardzo byłoby źle dla sprawy naszej niepodległości, gdyby opanowanie Warszawy odbyło się bez udziału Armii Krajowej. Stosunek władz sowieckich do naszych oddziałów walczących w akcji „Burza" na wschód od Wisły jest zdecydowanie zły. Jeżeli podczas opanowywania Warszawy Armia Krajowa zachowa się biernie, to nie można wykluczyć, że PPR i jej jednostki wojskowe rozpoczną bezplanowe działanie przeciw Niemcom, a wtedy zupełnie prawdopodobne, że nasi żołnierze Armii Krajowej przyłączą się do tej akcji, uznając bierność Komendy Głównej za pewnego rodzaju niedołęstwo, jeśli nie za zdradę. Trzeba wziąć pod uwagę nastroje ludności stolicy. Naród tępiony bestialsko przez pięć lat okupacji był tak żądny zemsty, że nie można było nie brać tego pod uwagę. Oprócz tego, wnosząc z dotychczasowej taktyki niemieckiej, która stosowała obronę miast, zwłaszcza położonych nad dużymi rzekami (np. Kijów), można się było spodziewać, że Warszawa będzie broniona i ulegnie poważnemu zniszczeniu. Wszystkie te względy, a przede wszystkim polityczne, polegające na konieczności wyzwolenia stolicy rękami polskimi, aby powitać Armię Czerwoną jako gospodarze swego kraju przez własny rząd, zmuszały do wystąpienia czynnego Armii Krajowej. Przyznaję, że zgodziłem się z tymi wywodami i nie wytaczałem kontrargumentów (...)
Zapytano mnie, jako szefa oddziału operacyjnego KG o warunki podjęcia walki. Zdawałem sobie dobrze sprawę z naszych możliwości i dlatego, jako pierwszy warunek postawiłem, że walka nie może trwać długo, a uderzenie nasze musi nastąpić w odpowiednim momencie, tj. gdy wojska sowieckie będą u progu Warszawy, tak, aby naszym wystąpieniem zdezorganizować obronę niemiecką i ułatwić wejście Armii Czerwonej. Aby to było możliwe do wykonania, uważałem, że moment rozpoczęcia walki może być ustalony jedynie w kraju – przez Bora. Grzegorz i Kobra zgodzili się ze mną (...)
Aby zrozumieć motywy, którymi kierowała się grupa ludzi stojąca na górze politycznej w okupowanej Polsce, trzeba wczuć się w ich mentalność, wtedy decyzja walki będzie zrozumiała. Jesteśmy pokoleniem, które urodziło się i wychowało za czasów przeszło stuletniej niewoli Polski. Wychowaliśmy się w duchu największego patriotyzmu i marzeniach o niepodległej Polsce. Całe nasze nastawienie było przepojone tęsknotą do wolności, a tradycje wielu rodzin, których członkowie walczyli w powstaniach i cierpieli katusze od zaborców, potęgowały to nastawienie. Jako prawie dzieci poszliśmy walczyć o niepodległość i marzenia nasze zostały uwieńczone sukcesem w 1918 roku, kiedy Polska naprawdę stała się niepodległą. Przez 21 lat żyliśmy tym szczęściem. A kiedy w 1939 roku utraciliśmy niepodległość, nikt z nas nie wątpił, że to nie na stałe. Cała Polska czekała na zwycięskie zakończenie II Wojny Światowej, a z nim odzyskanie niepodległości i to w granicach co najmniej sprzed wojny. Bo przecież my, Polacy, pierwsi przeciwstawiliśmy się Hitlerowi i na nas spadł pierwszy cios niewyszczerbionego miecza potęgi niemieckiej.
Czy przy takiej mentalności, normalnie myślący Polak mógł się godzić na ponowną utratę niepodległości, przez siłę, bo nie z woli ludu, narzucony ustrój i na odebranie nam olbrzymiej części ziem, które przez setki lat były złączone z Polską? Z tym ogół społeczeństwa nie mógł się pogodzić. Zwłaszcza że ustrój komunistyczny, do którego ciągle dąży Rosja, był w Polsce, jak i w całym cywilizowanym świecie, uważany za nieżyciowy, a metody jego wprowadzania – za ohydne. Ja zawsze pamiętam mądre słowa marszałka Piłsudskiego, które kiedyś powiedział do Wieniawy (Bolesław Wieniawa-Długoszowski – red.): „Komunizm to wielki eksperyment – Polski nie stać na eksperymenty". Będąc jeszcze w Sztabie Głównym, kiedy rozmawiałem z płk. dypl. Jakliczem na temat zbliżającej się wojny, Jaklicz powiedział mniej więcej tak: „Niemcy wojnę w końcu przegrają, ale do Polski wejdą Sowiety i dużo czasu przeminie, zanim się ich pozbędziemy". Czy słuszna była nasza niechęć do Sowietów? Myślę, że tak. Bo zupełnie coś innego jest ścisły sojusz zawarty dla wspólnego interesu i dla wspólnych celów, a zupełnie coś innego, to co się stało. Narzucono nam siłą ustrój, a tego właśnie, przed Powstaniem Warszawskim nie chcieliśmy na pewno i nikt w Polsce nie chciał, z wyjątkiem minimalnego procentu robotników i prowodyrów otumanionych lub kupionych przez Rosję. Nie mogliśmy też aprobować oderwania naszych Kresów wschodnich od Polski. Niemałą też rolę odegrał Katyń, który podkreślił, że tępi się ludzi myślących po polsku, kiedy się morduje 12 tysięcy oficerów polskich. Wiele nas dzieliło od Rosji a łączyła tylko walka z Niemcami. Na pewno, że niepodległa Polska, o ustroju kapitalistycznym hamowała pochód komunizmu na zachód.