Liverpool. Od Shankly’ego do Kloppa – klub budowany przez zwykłych ludzi

„Więcej niż klub" – to może być motto nie tylko Barcelony, ale również Liverpoolu. Zdanie to mógłby przecież powiedzieć Bill Shankly, duchowy ojciec angielskiego klubu, który w sobotę zagra w Kijowie w finale Ligi Mistrzów z Realem Madryt.

Aktualizacja: 26.05.2018 15:07 Publikacja: 24.05.2018 17:00

Juergen Klopp, obecny niemiecki trener Liverpoolu, świetnie wpisał się w klubową tradycję.

Juergen Klopp, obecny niemiecki trener Liverpoolu, świetnie wpisał się w klubową tradycję.

Foto: AFP

Gdyby ktoś chciał zrozumieć angielską piłkę nożną jako fenomen kulturowy, pomijając warstwę (niegdyś) czysto sportową czy (dzisiaj) marketingowo-ekonomiczną, powinien zacząć od stadionu Anfield Road. Posłuchać wykonywanej przez kilkadziesiąt tysięcy gardeł pieśni „You'll Never Walk Alone". Poczuć zapach Bovrilu, popijanego przez lata na trybunach wyjątkowo wstrętnego ekstraktu z wołowiny (najwięksi fundamentaliści potrafili rozpuszczać go w mleku, inni przynosili w termosach zalany gorącą wodą). Powspominać.

Można oczywiście napisać historię klubu piłkarskiego zaczynając od słynnych meczów – zwłaszcza że wśród tych najsłynniejszych jest także jeden z tzw. polskim akcentem, legendarny już finał Ligi Mistrzów 2005 w Stambule, kiedy to Liverpool przegrywający do przerwy 0:3 z Milanem w drugiej połowie odrabia straty i doprowadza do dogrywki, w której Jerzy Dudek raz za razem fenomenalnie broni strzały Andrija Szewczenki, a potem tańczy na linii bramkowej podczas serii rzutów karnych, wytrącając kolejnych rywali z równowagi i dając swojej drużynie zwycięstwo.

Tamten mecz do dziś uznaje się za jeden z najbardziej emocjonujących w dziejach Champions League. O tym, co wydarzyło się w jego trakcie i zwłaszcza w przerwie, kręcono nawet, fatalne skądinąd, filmy fabularne. Niemiłosiernie schrypnięty kapitan drużyny Steven Gerrard opowiadał zaraz po ostatnim gwizdku, że w szatni Liverpoolu przed wyjściem na drugie 45 minut mówiono o kibicach, którzy przejechali przez całą Europę i nawet przy stanie 0:3 nie przestali dopingować swoich ulubieńców i którym należy się chociaż to, że zobaczą drużynę walczącą do końca.

Mający nieco chłodniejsze głowy dziennikarze, kiedy wykasowali już napisane podczas przerwy teksty będące peanami na cześć kapitana Milanu Paolo Maldiniego, musieli jednak zauważyć, że jeszcze od nich chłodniejszy trener Liverpoolu Rafa Benitez dokonał zmiany taktycznej, dzięki której w środku pola pojawił się Niemiec Dietmar Hamann i angielski klub zaczął w końcu dominować na boisku.

Sześciu mędrców

Legendarnych meczów było oczywiście dużo więcej – nawet w kończącym się właśnie sezonie awans do finału Ligi Mistrzów udało się Liverpoolowi wywalczyć dzięki dwóm wygranym z najlepszym w Premier League Manchesterem City Pepa Guardioli. W pierwszym spotkaniu liverpoolczycy uganiali się wokół przeciwników jak wściekłe buldogi, a gdy tylko odebrali im piłkę, rzucali się do przodu z prędkością wyścigowych chartów. Potem były dwa thrillery z AS Roma, w w których padło aż 13 goli.

Historyk taktyki piłkarskiej Jonathan Wilson swoją książkę o „anatomii Liverpoolu" buduje właśnie wokół dziesięciu klasycznych spotkań tej drużyny – oprócz meczu z Milanem jest wśród nich m.in. zwycięstwo nad Borussią Moenchengladbach w rzymskim finale Pucharu Europy w 1977 r. albo ligowe 5:0 z Nottinghamem Forest z 1988 r., czyli z czasu, kiedy dominacja Liverpoolu w lidze angielskiej sięgnęła nigdy już nie powtórzonego szczytu. Nie ma licznych klasyków Premier League, choćby zakończonego wynikiem 4:3 meczu z Newcastle z 1996 r. i popisu snajperskiego Stana Collymore'a, albo wygranego w 1990 r. aż 4:0 spotkania z odwiecznym rywalem Manchesterem United (kiedy pracę z Czerwonymi Diabłami rozpoczynał Alex Ferguson, za swoją misję życiową obrał zrzucenie Liverpoolu z jego „pieprzonej grzędy", czyli przeskoczenie go na liście najbardziej utytułowanych klubów w Anglii).

Nie ma też słynnego meczu z 1989 r., kiedy podczas ostatniej kolejki ligowej w zasadzie pewny kolejnego mistrzostwa Anglii Liverpool stracił na własnym boisku dwie bramki z Arsenalem (tę decydującą o klęsce już w doliczonym czasie gry) i tym samym dał sobie odebrać tytuł. Albo jeszcze jednego meczu z tej serii, tym razem z Chelsea, kiedy ponownie walczący o prymat w Anglii Liverpool w 2014 r. przegrał z powodu błędu swojego kapitana i wychowanka Stevena Gerrarda, który potknął się i stracił piłkę na środku boiska, dzięki czemu rywale skontrowali i strzelili bramkę.

Wspominanie o klęskach nie jest tu od rzeczy, bo akurat w przypadku tej drużyny bywały one często nowym początkiem. Najbardziej znany przykład dotyczy przegranej rywalizacji o awans do ćwierćfinału Pucharu Europy z belgradzką Crveną Zvezdą w 1973 r. Po porażce w ciasnym pomieszczeniu na piłkarskie buty, na niewygodnych plastikowych krzesełkach, nad skrzynkami piwa i pod przyklejonymi na ścianach wycinkami z gazet, wśród których były, co tu kryć, także rozkładówki „Playboya", spotkało się sześciu mężczyzn, m.in. trenerzy Bill Shankly, Bob Paisley, Joe Fagan oraz ponury Reuben Bennett, który zwykł radzić kontuzjowanym zawodnikom, by rozcierali bolące miejsca drucianą szczotką.

Doszli oni do wniosku, że zespół nie radzi sobie na kontynencie (choć bez problemu zwycięża w Anglii) bo jego styl gry jest przestarzały i dokonali taktycznej rewolucji, dzięki której prowadzony przez Paisleya Liverpool w latach 1977–1984 zdobył cztery europejskie puchary.

W stylu Shankly'ego

Można napisać historię klubu piłkarskiego, zaczynając od tworzących jego legendę ludzi. Część nazwisk właśnie tu padła, a przecież wypada jeszcze wspomnieć wieloletniego kapitana, a potem trenera Kenny'ego Dalglisha, innych supersnajperów Iana Rusha czy Kevina Keegana, twardego lidera drugiej linii Graeme'a Sounessa albo podpory defensywy: Alana Hansena, Phila Thompsona, Phila Neala, Tommy'ego Smitha czy Emlyna Hughesa.

Najważniejszy był jednak Bill Shankly, który przed półwieczem budował podstawy potęgi klubu nie tylko na boisku, tworząc wokół stadionu Anfield Road coś w rodzaju utopijnej socjalistycznej wspólnoty jednoczącej robotników i zwykłych mieszkańców miasta. Kiedy w 1959 r. Shankly zostawał trenerem Liverpoolu, był to zespół, który ostatnie mistrzostwo kraju zdobył kilkanaście lat wcześniej, a teraz tułał się gdzieś po drugiej lidze. Wkrótce jednak pod nowym szkoleniowcem miał nie tylko wrócić do ekstraklasy, ale także trzy razy ją wygrać, zdobyć dwa Puchary Anglii i pierwsze kontynentalne trofeum: Puchar UEFA.

Istotniejsze od sukcesów było jednak coś innego: urodzony w maleńkim szkockim Glenbuck, w górniczej rodzinie, w świecie ludzi ciężko pracujących i równie ciężko walczących o swoje prawa, Shankly zdawał się wierzyć, że dzięki futbolowi świat stanie się bardziej sprawiedliwy, a ludzie bardziej sobie równi. Nieraz zapraszał do domu nieznajomych kibiców na filiżankę herbaty. Przez wiele godzin odpisywał na ich listy, a najuboższym fundował bilety na mecze.

Człowiek lewicy i chrześcijanin, co w jego przypadku było nierozerwalnie splecione, nie myślał, rzecz jasna w kategoriach partyjnych: socjalizm uważał raczej za sposób na życie. Z Glenbuck wyniósł przekonanie, że jedyna droga do sukcesu wiedzie przez wspólny wysiłek, w którym bliźni sobie pomagają, a na końcu mogą dzielić się zyskami. „Tak właśnie widzę futbol i tak widzę ludzki los" – mówił.

Kiedy w 1971 r. Liverpool, po znakomitym meczu, przegrał w finale Pucharu Anglii z Arsenalem (zauważmy: oto kolejna w dziejach klubu transformująca klęska), na Shankly'ego i jego piłkarzy czekało 100 tysięcy ludzi, z intencją podziękowania im za walkę. Słuchając trenera, patrząc na wiwatujący tłum, trudno było uwierzyć, że ktoś tutaj coś przegrał. „Wczoraj na Wembley straciliśmy puchar, ale wy, ludzie, wygraliście wszystko" – mówił.

Choć jego wieloletni asystent Bob Paisley odnosił później w roli trenera Liverpoolu więcej sukcesów (był pierwszym szkoleniowcem, którzy trzykrotnie wygrywał Puchar Europy, a oprócz tego zdobył jeszcze Puchar UEFA i sześciokrotnie sięgał po mistrzostwo Anglii), choć okazał się z pewnością lepszym taktykiem i przez lata z większym powodzeniem odmładzał drużynę, to właśnie Shankly'ego wciąż obdarza się w Liverpoolu prawdziwą miłością. Co może doprowadzić nas do myśli, że niekolekcjonowanie tytułów, a zdolność do zbudowania wspólnoty wokół klubu okazuje się ostatecznie najważniejsza.

Wielu uważa obecnego trenera Liverpoolu, Niemca Juergena Kloppa, za postać o porównywalnej charyzmie, zwracając przy tym uwagę, że choć przy linii bocznej szaleje bardziej od niejednego kibica, to np. jego opinie na temat brexitu są z uwagą odnotowywane przez prasę, bynajmniej nie na kolumnach sportowych. Mówiąc o Kloppie, również można by zauważyć, że w najnowszej historii klubu nie brakowało lepszych taktyków, a jego zespół – choć dotarł do finału Ligi Mistrzów – wciąż popełnia katastrofalne błędy w obronie.

To on jednak w stylu Shankly'ego rozkochał w sobie kibiców, kłaniając się w pas trybunie The Kop, z której wciąż dobiega najgłośniejszy doping w całej Anglii. A zdanie wypowiedziane przezeń jeszcze w czasach, gdy trenował Borussię Dortmund, po pamiętnych dwóch golach w doliczonym czasie gry zapewniających drużynie nieprawdopodobne zwycięstwo z Malagą w 2012 r. (cytowane w książce Christopha Biermanna o znaczeniu piłki nożnej w Zagłębiu Ruhry), że będzie się o tym meczu opowiadało przez wiele lat, również zdaje się nawiązywać do przekonań jego szkockiego poprzednika.

Jak zauważył piszący o podobieństwach między Kloppem a Shanklym Simon Hughes, piłka nożna jest zdaniem Niemca przede wszystkim światem wspólnych opowieści, wspólnych historii i wspólnych tożsamości.

Sprawy życia i śmierci

Może więc historii klubu nie tworzą największe nawet mecze i największe osobowości wśród piłkarzy i trenerów – może tworzą ją zwykli ludzie, którzy od dziesięcioleci, często z pokolenia na pokolenie, przychodzą mu kibicować, napawają się sukcesami, ale nie odwracają się od drużyny w trakcie lat chudych?

Pisząc o tym, nie sposób nie dodać, że Bill Shankly – znany z niezliczonych bon motów – jest autorem najsłynniejszego bodaj, ale zarazem najbardziej bałamutnego zdania w historii futbolu: o ludziach, którzy uważają piłkę nożną za sprawę życia i śmierci, i którzy się mylą, bo piłka jest czymś dużo ważniejszym. Przytaczając tę frazę w opowieści o Liverpoolu trzeba jednak przypomnieć, że śmierć naznaczyła ten klub w sposób bardzo dosłowny.

W maju 1985 r. na brukselskim stadionie Heysel podczas finału Pucharu Europy pomiędzy Juventusem a Liverpoolem (w drużynie z Turynu występował wówczas Zbigniew Boniek) doszło do – sprowokowanych tyleż przez Anglików, co przez fatalną organizację meczu – starć między kibicami obu drużyn. Uciekający przed przybyszami z Wysp Włosi tratowali się nawzajem. Pod naporem tłumu zawaliła się jedna ze ścian na przestarzałym obiekcie. Zginęło 39 osób. Spotkanie rozpoczęło się z opóźnieniem, a być może w ogóle nie powinno być rozegrane – ci, którzy wówczas grali w obu zespołach, z pewnością nie powiedzieliby, że futbol jest ważniejszy niż życie i śmierć.

Podobnie było w 1989 r. podczas półfinału Pucharu Anglii na stadionie Hillsborough w Sheffield. Na skutek skandalicznych zaniedbań brytyjskiej policji, za czasów rządów Margaret Thatcher wrogo usposobionej do piłki nożnej, na trybuny wpuszczono zbyt wielu kibiców. Wchodzący w pośpiechu fani – spotkanie z Nottingham Forest właśnie się zaczynało – zepchnęli tych, którzy pojawili się wcześniej na metalowy płot odgradzający widownię od boiska (mówimy o epoce, w której trybuny z miejscami stojącymi przypominały raczej więzienne wybiegi). W panice i ścisku ludzie miażdżyli się, deptali i dusili. Walczący o życie chcieli się ratować wtargnięciem na murawę, co policja uniemożliwiła. Zginęło 96 osób.

Odpowiedź na pytanie, kto tworzy historię klubu, ułatwi znajomość faktu, że we wszystkich kronikach Liverpoolu za najważniejszy uważa się właśnie ów wiosenny dzień, podczas którego blisko 100 osób poniosło śmierć, tylko dlatego, że postanowiło wybrać się na mecz. A fundamentalna dla kształtowania się klubowej tożsamości była wieloletnia walka o prawdę i sprawiedliwość dla rodzin ofiar.

Z początku bowiem to zmarłym próbowano przypisać odpowiedzialność za tragedię: policjanci zacierali ślady swoich zaniedbań, a nawet fałszowali badania trzeźwości tych, którzy zginęli. Zainspirowany przez funkcjonariuszy brukowiec „The Sun" krzyczał na pierwszej stronie, że niektórzy kibice kradli portfele zabitym i rannym; że oddawali mocz na policjantów i bili sanitariuszy reanimujących ofiary (w ciągu jednego dnia sprzedaż bojkotowanego od tamtej pory tabloidu spadła w hrabstwie Merseyside, gdzie leży Liverpool, z 220 tys. do 12 tys. egzemplarzy).

Batalia o ustalenie, jak było naprawdę, trwała do 2016 r. To nie był nieszczęśliwy wypadek – orzekła wówczas ława przysięgłych, zmieniając pierwotne orzeczenie – winę za nieumyślne spowodowanie śmierci 96 fanów futbolu ponosiły policja i służby medyczne. Premier David Cameron już kilka lat wcześniej przeprosił w parlamencie za lata kłamstw.

Idąc przez burzę

Dlaczego było to dla klubu doświadczenie tak fundamentalne? Ówczesny kapitan drużyny Alan Hansen napisał w autobiografii, że dopiero, kiedy zobaczył morze kwiatów składanych w hołdzie ofiarom na stadionie Liverpoolu, a potem zaczął odwiedzać rannych i uczestniczyć w pogrzebach, pojął, co futbol może znaczyć dla zwykłych ludzi.

Wcześniej był po prostu zawodowym piłkarzem – dobrze zarabiał, świetnie się bawił, czuł dumę z trofeów, ale działo się to jakby w oddzieleniu od kibiców. Bill Shankly, który zawsze stawiał fanów ponad piłkarzami, z pewnością byłby usatysfakcjonowany, czytając opowieść rodaka.

Dziś oczywiście Liverpool jest jeszcze jedną globalną korporacją futbolową: ma amerykańskiego właściciela, niemieckiego trenera, a jego fenomenalny tercet ofensywny tworzą Egipcjanin, Senegalczyk i Brazylijczyk. A przecież to, o czym tu piszę, nie jest wyłącznie kwestią klubowego muzeum z pamiątkami.

Choć Shankly zawsze zgrywał twardziela i uwielbiał filmy gangsterskie, był przecież niezwykle sentymentalny. Zupełnie jak piosenka z mającego premierę w 1945 r. musicalu „Carousel" Ricarda Rodgersa i Oscara Hammersteina, mająca służyć pocieszeniu strapionej wdowy po głównym bohaterze spektaklu. Zaśpiewana w 1963 r. przez liverpoolski zespół bigbitowy Gerry and the Peacemakers do tego stopnia zachwyciła trenera zespołu z Anfield, a w ślad za nim kibiców, że do dziś śpiewa się ją na stadionie, a jej tytuł zapisano nad wiodącą na stadion bramą – noszącą imię Billa Shankly'ego, rzecz jasna.

Słowa o tym, że idąc przez burzę, trzeba mieć głowę wysoko uniesioną, bo na końcu jest złote niebo i srebrna pieśń skowronka; że trzeba iść przez wiatr i deszcz, nawet gdy marzenia się rozwieją, i że nie można tracić nadziei, bo nigdy nie idzie się samemu; słowa o solidarności, wzajemnym wsparciu i lojalności, wydają się łączyć wszystkie rozproszone dotąd elementy – mecze wygrane i przegrane, ich gwiazdy, prowadzących te gwiazdy trenerów, dopingujących je kibiców – w jedno.

Kiedy Jerzy Dudek po serii słabszych występów stracił miejsce w pierwszym składzie i był ostro krytykowany przez media, „You'll Never Walk Alone" śpiewano właśnie dla niego, a koledzy z drużyny założyli koszulki mające dać mu wsparcie w trudnej chwili. Być może także dzięki temu lubiany przez fanów również ze względu na górnicze pochodzenie Polak mógł wrócić i stać się bohaterem finału Ligi Mistrzów w Stambule.

Posłuchajcie liverpoolskiego hymnu w sobotni wieczór w Kijowie.

Michał Okoński jest dziennikarzem „Tygodnika Powszechnego", autorem książki i bloga „Futbol jest okrutny".

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Kompas Młodej Sztuki 2024: Najlepsi artyści XIV edycji
Plus Minus
„Na czworakach”: Zatroskany narcyzm
Plus Minus
„Ciapki”: Gnaty, ciapki i kostki
Plus Minus
„Rys”: Słowa, które mają swój ciężar
Materiał Promocyjny
Nest Lease wkracza na rynek leasingowy i celuje w TOP10