Tysiące paryżan na ulicach stolicy i miliony Francuzów przed telewizorami patrzyło z niedowierzaniem, jak w poniedziałek 16 kwietnia o 19.53 padła iglica Notre Dame. Na ich oczach płomienie pochłaniały świątynię, która od blisko ośmiu wieków uosabiała wielkość Francji. To tu w grudniu 1804 r. Napoleon Bonaparte wziął z rąk Piusa VII koronę cesarską i nałożył ją sobie na głowę. To dzwony katedry ogłaszały w sierpniu 1944 r. wyzwolenie Paryża. To pod sklepieniem tego niezwykłego kościoła w listopadzie 1970 r. zebrali się przywódcy świata, aby pożegnać męża stanu współczesnej Francji generała de Gaulle'a.
Czytaj także: Wyrzut sumienia Francji
Ale w nocy z poniedziałku na wtorek Francuzom ukazał się zupełnie inny widok: wyraźnie przybity, ale i bezsilny prezydent, któremu nie pozostawało nic innego, niż czekać, aż strażacy uratują przynajmniej część tego, co w Notre Dame najcenniejsze, XIII-wieczne rozety, wspaniałe organy, niezwykłe dzwonnice.
Gdyby coś takiego działo się w Polsce, wyrok w kraju i za granicą zostałby wydany natychmiast. Nikt nie miałby wątpliwości, że państwo, które nie jest w stanie zabezpieczyć najważniejszego zabytku Europy, jest po prostu niewydolne i zasługuje na napiętnowanie.
Ale Notre Dame znajduje się we Francji, kraju, który od wieków żyje na specjalnych prawach. Ulokowane w uprzywilejowanym miejscu Europy, zawsze w gronie kilku rozgrywających potęg świata, z niezwykłą spuścizną kulturową i cywilizacyjną, wciąż jeszcze z ogromnym bogactwem. Dlatego w oczach Francuzów, ale także cudzoziemców, bardzo silna będzie w tych dniach pokusa, aby to wszystko uznać za wypadek, który może się zdarzyć wszędzie i który niewiele mówi o kondycji kraju.