Najpierw kazał aresztować popularnego blogera Siarheja Cichanouskiego w Grodnie pod koniec maja. Następnie aresztowano wszystkich, którzy byli zdolni mówić do mikrofonu, w tym weteranów białoruskiego ruchu demokratycznego Mikołę Statkiewicza i Pawła Siewiarynca. Następny był Wiktar Babryka, były prezes Biełgazprombanku (należy do rosyjskiego Gazpromu). Lokalni analitycy nie mieli wątpliwości, że to on będzie głównym rywalem Aleksandra Łukaszenki 9 sierpnia.
– Jeżeli naród białoruski będzie zmuszony do wyjścia na ulicę, będę razem z nim – mówił „Rzeczpospolitej” w połowie czerwca. To był jedyny wywiad, którego zdążył udzielić polskim mediom. Już następnego dnia został aresztowany wraz ze swoim synem Eduardem, od tamtej pory siedzą w areszcie KGB. Gdy 19 czerwca Białorusini wyszli na ulice miast i utworzyli „łańcuchy solidarności”, aresztowano co najmniej 360 osób. Tyle zdążyli naliczyć obrońcy praw człowieka. Protest przeniósł się do sieci, gdzie skrzyknęło się niemal 20 tys. osób i zaczęło omawiać plan białoruskiej rewolucji. Wtedy służby wkroczyły do wszystkich najważniejszych blogerów w różnych zakątkach kraju. W Mińsku zamknięto nawet sklep, który sprzedawał „niepoprawną produkcję” i spałowano ludzi, którzy próbowali ją nabyć.
W zasadzie Aleksander Łukaszenko mógłby już spokojnie przygotowywać się do szóstej z rzędu kadencji prezydenckiej, gdyby nie sąsiednia Rosja.
Łukaszenko od początku tegorocznej kampanii wyborczej sugerował, że wszyscy jego czołowi konkurenci w mniejszym lub większym stopniu są związani z Moskwą. W niedzielę nawet ostrzegał, że któryś z jego oponentów zwróci się o pomoc do „obcego państwa”. Szybko się okazało, że miał rację.
Z czołowych rywali Łukaszenki Walery Cepkała jako jedyny pozostaje na wolności. Był m.in. wiceszefem MSZ i ambasadorem w USA. Gdy w poniedziałek białoruskie MSW poinformowało o wszczęciu wobec niego postępowania karnego, Cepkało tego samego dnia udzielił obszernego wywiadu rosyjskiej agencji RBK.