Dekadę temu wybuchła fala niezadowolenia w wielu państwach arabskich. Rozpoczęła się od Tunezji, ale szybko ogarnęła wiele państw Afryki Północnej i Zatoki Perskiej.
Arabska wiosna nie ominęła też Libii. Tu rewolucja była raczej zaskoczeniem. To nie był kraj bogaty, ale relatywnie stabilny, o mieszanej gospodarce kapitalistyczno-socjalnej. Nie był też potentatem w wydobyciu ropy naftowej. Jednak libijska ropa charakteryzuje się specyficznymi właściwościami potrzebnymi do mieszania z innymi gatunkami w celu wyprodukowania właściwych produktów ropopochodnych. Była więc pożądana w wielu rafineriach na świecie. Praca przyciągała więc do Libii pracowników z ościennych krajów Afryki Subsaharyjskiej. Dawny rewolucjonista Muammar Kaddafi pogodził się ze światem i nawet zdobył pozycję pupila, szczególnie u włoskiego premiera Silvio Berlusconiego.
Libijczycy nie akceptowali jednak dyktatorskich zapędów Kaddafiego. Raził ich też operetkowy styl rządzenia. Gwardia amazonek, beduiński protokół dyplomatyczny, rewia mody męskiej etc. Ośmieleni wydarzeniami w Tunezji i Egipcie również upomnieli się o więcej praw. Rewolcie sprzyjał też fakt, iż Libia składa się z kilku regionów posiadających odrębne tradycje. Głównym bastionem rewolty stało się Benghazi na wschodzie kraju. Kaddafi odpowiedział brutalnymi represjami.
Wymęczony triumf
Europa nie chciała włączać się w rozwiązywanie problemów Tunezji, Syrii czy Egiptu. Brak pozytywnych rezultatów z zaangażowania się w Afganistanie i Iraku zniechęcał do kolejnych akcji. Jednak w 2011 dwaj śmiałkowie, Nicolas Sarkozy i David Cameron, zdecydowali się na akcję zbrojną przeciw libijskiemu przywódcy. Uznali, iż mała, zwycięska wojenka w obronie przyszłej demokracji w Libii przysporzy zwycięzcom chwały we Francji i Wielkiej Brytanii.
Przeczytaj także: Niemcom nie podoba się kapitalizm, z czego zamierza skorzystać SPD