Daniel Obajtek, do niedawna beniaminek władzy – ma kłopot. Poważny kłopot wizerunkowy. Nie tylko zresztą on, ale cała macierzysta formacja prezesa. Bo – choć to już od dawna nieprawda – fundamenty PiS budowano na wizerunku formacji ideowej, walczącej z korupcją, nepotyzmem, układami. „Republika kolesiów" – to był obraz poprzedników. Zarówno kadr związanych z PO, jak i – przede wszystkim z jej koalicjantem – Polskim Stronnictwem Ludowym, które miało obyczaj obsadzać urzędy członkami rodzin działaczy, aż do czwartego pokolenia. PiS zapowiedziało wojnę z taką Polską i mimo iż po stokroć tej zapowiedzi się sprzeniewierzyło, do dziś wyborcy partii prezesa Kaczyńskiego w jakiś magiczny sposób wierzą w tamte hasła. I właśnie do rozmontowywania tej wiary przyczynia się przypadek jednego z ulubieńców prezesa.
Beniaminek
Ostatnie publikacje GW spowodowały, że niezwykła aureola, którą hodowano wokół głowy prezesa Orlenu, prysła nagle jak mydlana bańka. Okazuje się oto, że Obajtek to nie całkiem super menedżer, spec od rzeczy niemożliwych (Daniel „wszystko może"), ale człowiek, nad którym wisi cień jakichś spraw karnych sprzed lat. Załatwia pracę krewnym i znajomym nie gorzej niż przed laty działacze PSL. Na dodatek nadużywa wulgaryzmów i – co najgorsze – toczy brzydkie potyczki ze swoją najbliższą rodziną. Słyszę już argumenty jego obrońców; rodziny się nie wybiera, za przeklinanie trzeba winić dr. Tourrette'a, albo lokalne (pcimskie) obyczaje, a w sprawy karne usiłowano go wrobić.
Dowiedz się więcej: Poseł Porozumienia: Domagamy się wyjaśnień ws. Daniela Obajtka
Wszystko możliwe, tyle że nie pracują tu kolejne naciągane ekskuzy, ale koniunkcja kilku nieprzyjemnych spraw, które powodują, że młodzieńczy czar Daniela Obajtka został poważnie nadgryziony przez wypuszczonego przez przyjaciół, lub wrogów, rekina. Dlaczego go wypuszczono?
I kto go wypuścił?
Sprawy są dość tajemnicze, ale pospekulować można. Najpierw dlaczego. Tu pierwsza i najważniejsza hipoteza broni się sama. Zbyt wysoko wyskoczył w rankingach władzy, by mu to wybaczono. W partiach wodzowskich (a taką partią jest PiS) zasada jest taka, że na czubku tortu jak wisienka słodko błyszczy lider, a wszyscy poniżej mają pozostać... poniżej. Zasada jest tak silna, że nawet wbrew woli lidera pojawią się towarzysze, którzy wędrującego w górę człowieka nizin spychają w dół. W partii wodzowskiej hierarchia jest rzeczą świętą i kształtuje się przez dekady. Jest wódz – „wisienka", jego krąg najbliższy – grupa sprawdzonych towarzyszy, krąg trzeci, towarzystwo mniej sprawdzonych, ale jednak długoletnich akolitów, krąg czwarty, piąty itp. itd. Nagły awans, nawet jeśli chce go lider, nie jest łatwy, a przy tym śmiertelnie niebezpieczny. Trwoży się najpierw – że straci wpływy – krąg pierwszy. Burzy się drugi. Wkurza trzeci. Bulwersuje czwarty. „To po to łykamy to »g« przez tyle lat, by nagle pojawił się jak królik z kapelusza nowy ulubieniec?" – pytają po kątach doświadczeni działacze.