Paul Appleby, jego żona Gazal i ich 3-letnia córeczka Michelle byli w rozpaczy. Od rana czekali na lotnisku w Trypolisie na możliwość wylotu do Australii. Atmosfera była napięta. – Libijskie siły bezpieczeństwa groziły, że zamkną lotnisko – opowiedziała siostra Paula Debbie australijskiemu „The Sydney Morning Herald".
Władze w Canberrze wciąż nie były jednak w stanie podjąć decyzji, czy wysłać samoloty po swoich obywateli. Wtedy na ratunek przybyli Polacy. – Polski ambasador zaprosił ich na pokład rządowego samolotu odlatującego do Warszawy. Nie wiem, co by bez niego zrobili – mówiła Debbie. – Polacy byli fantastyczni. Dlaczego nasz rząd nie był w stanie się tak nami zaopiekować? – pytała
– To był zwyczajny ludzki gest. Zobaczyłem zmarzniętą kobietę z małym dzieckiem na rękach. Zaproponowałem jej, że możemy ją zabrać wraz rodziną naszym samolotem – mówi „Rz" ambasador Wojciech Bożek. W polskim samolocie były wolne miejsca, bo część Polaków nie dotarła na lotnisko.
Brytyjka Olivia Fairless opowiedziała dziennikowi „The Guardian" podobną historię. Kobieta twierdzi, że jej 66-letnia matka szczęśliwy powrót do ojczyzny zawdzięcza Polakom. – Na lotnisku panował chaos. Wyglądało to jak obóz uchodźców. W strefie brytyjskiej przed lotniskiem 94 osoby czekały na ewakuację. Padał deszcz, było zimno – mówi Fairless. Według niej Brytyjczycy zrozumieli w końcu, że nie wydostaną się z Trypolisu, bo władze w Londynie nie przysłały po nich samolotu.