Pani miała 14 lat.
Pierwszy raz zostałam zaprzysiężona, gdy miałam lat 13, w 1944 roku. Wtedy nadano mi pseudonim Różyczka.
Jak wyglądała przysięga?
W lesie, w obecności brata, kapelana oddziału księdza majora Antoniego Bańkowskiego, pseudonim Eliasz, i komendanta Bronisława Chwieduka, pseudonim Cietrzew. Położyłam rękę na krzyżu i odczytałam tekst przysięgi. Byłam bardzo dumna, że mi zaufano i przyjęto do AK jako łączniczkę.
Mimo że była pani niepełnoletnia.
Wątpliwości dowódcy i mojego brata rozwiał kapelan. Powiedział: „Przecież ona i tak już tyle czasu chodzi, tyle zna, po co zwlekać?".
Jak długo walczył pani oddział?
W 1948 roku NKWD aresztowało komendanta i księdza kapelana, ale na czele oddziału stanął Alfons Kopacz, pseudonim Wróbel. Jego zastępcą został mój brat Antoni Oleszkiewicz, pseudonim Iwan. Komendant i kilku żołnierzy walczyli do 1953 roku.
Panią schwytano wcześniej, w 1951 roku.
Ostatnie lata przed aresztowaniem ciągle mnie śledzili. Aż w pewnym momencie komendant kazał mi się ukryć. Zamieszkałam u siostry jednego z żołnierzy w oddalonej od bunkrów akowskich miejscowości. Ale po siedmiu miesiącach pojechałam do siostry do Skidla (miasteczko 30 kilometrów od Grodna, w którym Weronika Sebastianowicz mieszka obecnie – red.). Przyjechałam w sobotę, a już w poniedziałek mnie aresztowano. Trafiłam do więzienia w Grodnie.
Jaki zarzut pani postawili?
Na przesłuchaniach dopytywali się głównie o kryjówkę brata. To były nocne przesłuchania, a na dzień mnie wsadzano do karceru. Ale nawet nie to było najgorsze. Martwiłam się, dlaczego mama mi niczego nie przynosi. Okazało się, że mnie aresztowano w kwietniu, a ją w czerwcu. Po trzech miesiącach, kiedy myślałam już, że mnie wypuszczą, zrobili mi konfrontację z kolegą z AK. Powiedział, że mnie zna. Ujawnił też, że na ostatnim zebraniu komendant kazał w razie potrzeby pilnego kontaktu przekazać wiadomość przez Weronikę. Po tej konfrontacji przedłużono mi termin aresztu o dwa miesiące.
Czyli kolega wydał panią.
Powiedział o kilka słów za wiele, ale nie mam do niego żalu. Widać było po nim, że był strasznie torturowany i wycieńczony. Kiedy śledczy nie mieli już wątpliwości, że działam w konspiracji, przesłuchania stały się bardziej brutalne. Drzwiami złamano mi dwa palce, starając się zdobyć informacje o kryjówkach akowców. A ja rzeczywiście znałam wszystkie bunkry i wszystkie kryjówki. Potem był proces, na którym usłyszałam, że „utrzymywałam przestępczy kontakt z nacjonalistyczną bandą tak zwanej Armii Krajowej".
Jak wyglądał proces?
Jaki tam proces! Trzech ich było. Odczytali akt oskarżenia, a potem ogłosili wyrok – 25 lat łagrów. W ostatnim słowie poprosiłam, żeby mamę, która czekała na proces, wysłali tam, gdzie mnie wyślą.
Posłuchali?
W łagrze w Workucie, do którego trafiłam, rzeczywiście spotkałyśmy się z mamą. Okazało się, że ją skazali za to, że piekła chleb dla akowców i prała im rzeczy. Mama nie ukrywała, że to robiła, bo w lesie przecież był jej syn. Kryjówek żadnych nie znała. Ale razem byłyśmy niedługo. Mnie szybko przenieśli do innego, o więziennym rygorze. Tu przekonałam się, że władza komunistyczna to władza szatańska, niemająca szacunku ani dla życia ludzkiego, ani do śmierci człowieka. Widziałam przez okno baraku, jak na ciężarówki ładowano trupy. Wraz z nimi ładowano schorowanych więźniów. Nie mogli już chodzić, ale niektórzy mogli jeszcze siedzieć. I tych martwych, i na wpół martwych ludzi wywożono ciężarówkami do tundry i wyrzucano. Zwalniano w ten sposób miejsca dla nowych więźniów.
Tych ciał nie grzebano?
Gdy była odwilż, więźniowie kopali doły i te ciała tam zrzucali. Gdyby Pan Bóg chciał wskrzesić więźniów łagrów, to ziemia by się podniosła w całej Rosji.
Panią też mógł spotkać taki los?
Byłam młoda i zdrowa. W 1952 roku przeniesiono mnie więc na wyręb tajgi do Kraju Krasnojarskiego. Tam chciałam odebrać sobie życie.
Było gorzej niż w Workucie?
Nie, ale pewnego razu wezwał mnie kagiebista. Nie wiedziałam po co. Mógł ogłosić, że mnie wypuszczają na wolność albo przenoszą do innego łagru. Gdy stawiłam się u niego, przywitał mnie słowami : „No cóż, mogę cię pocieszyć...". Uradowałam się, pomyślałam, że może mnie zwolnią. A on ciągnął dalej: „Twój brat bandyta został zabity". Zginął w obławie NKWD, ciężko ranny i otoczony popełnił samobójstwo. Nie pamiętam, jak się utrzymałam na nogach i wyszłam od tego kagiebisty. Nie spałam przez noc, bo straciłam sens życia. Rano poszłyśmy do tajgi. Gdy ścinałyśmy drzewo, zawsze ktoś krzyczał: „Strzeż się!". Usłyszałam to i poszłam pod spadające drzewo. Jednak źle obliczyłam i drzewo zaczepiło mnie tylko wierzchołkiem. Rozpłakałam się, zaczęłam się modlić do Matki Najświętszej i przepraszać, że taki grzech chciałam popełnić. Wtedy obiecałam sobie, że będę żyła mimo trudności. No i, jak pan widzi, żyję do dziś i nawet coś robię.
—rozmawiał w Grodnie Andrzej Pisalnik