Mamy komplet widzów i wszyscy chcą zobaczyć pana na scenie – mogłaby powiedzieć Januszowi Gajosowi jego garderobiana. Ale te właśnie słowa mówi on, grający Garderobianego, tytułową postać dramatu Ronalda Harwooda w Teatrze Narodowym.
Oglądanie Gajosa jest świętem dla teatru. Na tę pozycję solidnie zapracował przez dziesięciolecia, kiedy z artysty popularnego stał się artystą uznanym, a potem wybitnym. Zaś lata chude, które też się zdarzyły, pozwoliły mu nabrać zdrowego dystansu do sztuki i do życia w ogóle.
„Garderobiany" to jedna z najlepszych sztuk Ronalda Harwooda, nie tylko znakomite studium aktora i aktorstwa, ale i próba pokazania teatru jako fabryki złudzeń, fascynującej i niebezpiecznej zarazem, w której przebywanie ma swoje konsekwencje. Kiedy słucha się opowieści o teatrze wygłaszanych zarówno przez garderobianego Normana, jak i aktora, czyli Sira (w interpretacji Jana Englerta), ma się wrażenie, że ci wykonawcy podpisaliby się pod wieloma stwierdzeniami. Obaj bowiem teatr (po obu stronach rampy) traktują bardzo poważnie i tego wymagają od swoich partnerów i widzów.
Polska premiera tej sztuki w Teatrze Powszechnym zasłynęła ze znakomitych ról Wojciecha Pszoniaka i Zbigniewa Zapasiewicza. Pszoniak pokazał Normana jako zapaleńca oddanego w pełni teatrowi, traktującego Sira niczym Boga. Gajos spojrzał na tę postać inaczej. Jego Norman jest człowiekiem zafascynowanym teatrem, ale też mającym do niego zdrowy dystans. Jest podszyty racjonalizmem.
Ma się wrażenie, że Norman i jest mądrzejszym człowiekiem, i byłby lepszym aktorem niż Sir. Dyskretnie udziela mu wskazówek, bo wie, że tak postępuje się dla dobra teatru. Ostatnia scena natomiast to nie wybuch rozpaczy, lecz śmiech przez łzy, z odrobiną szyderstwa.