Lewicowy premier Włoch Matteo Renzi poszedł na wojnę z potężnymi lewicowymi związkami zawodowymi. Te grożą strajkiem generalnym. Dogmatyczna, postkomunistyczna lewica, która przez lata hamowała Italię, dopiero teraz, powoli, odchodzi w cień.
Gospodarcza sytuacja Italii jest tragiczna. PKB od 2008 r. skurczył się o 20 proc., podobnie jak sprzedaż samochodów, a obroty napędzającej gospodarkę branży budowlanej o 30 proc. Siła nabywcza zarabianych przez Włochów pieniędzy spadła do poziomu sprzed 14 lat, a bezrobocie wzrosło dwukrotnie – do blisko 13 proc.
Jak uleczyć Italię
Renzi, by pobudzić znajdującą się w recesji gospodarkę i zmusić do mobilności zastygły rynek pracy, postanowił zlikwidować choć w części niewyobrażalne gdzie indziej przywileje pracownicze, wywalczone przez związki zawodowe w zamierzchłych czasach, gdy komuniści zdobywali jedną trzecią głosów, a chadeckie rządy ze strachu oddawały pole wygórowanym żądaniom socjalnym, na które państwa nie było stać.
Wojna toczy się głównie o wprowadzony w 1970 r. artykuł 18 kodeksu pracy, który praktycznie firmom zatrudniającym powyżej 15 osób nie pozwala zwalniać pracowników. Dochodziło więc do sytuacji paradoksalnych. Nie było można zwolnić nauczyciela pedofila, pracowników Fiata, którzy dopuścili się sabotażu, ani tych z fabryki w Termini Imerese na Sycylii, którzy strajkowali, bo nie mogli w pracy oglądać meczów włoskiej reprezentacji futbolowej na mistrzostwach świata.
Równie opornie szło zwalnianie pracowników mediolańskiego lotniska Malpensa, którzy okradali bagaże pasażerów, mimo że kradzieże i twarze sprawców zarejestrowały kamery. Jednym z efektów jest to, że włoscy przedsiębiorcy jak ognia boją się zatrudniać na stałe.