Wakacyjna atmosfera udzieliła się nawet strefie euro, której przez kilka tygodni nie prześladowało zbyt wysokie oprocentowanie obligacji i wizja bankructwa Hiszpanii lub Włoch. Sielankę przerwał w czwartek fiński minister spraw zagranicznych Erkki Tuomioja, który w wywiadzie dla „Daily Telegraph" stwierdził, że jego kraj liczy się z możliwością rozpadu strefy euro. Na jego głowę natychmiast posypały się gromy, że niepotrzebnie podsyca niepokój na rynkach.
- Takich emocjonalnych wypowiedzi wieszczących koniec euro było już w przeszłości sporo, ale jak widać, były na wyrost. Kryzys mamy od kilku lat, a strefa euro wciąż istnieje - mówi Piotr Maciej Kaczyński z Centre for European Policy Studies.
Do tej pory o rozpadzie euro mówiono głównie, aby wywrzeć presję na najbardziej zadłużone kraje, które muszą dokonać głębokich reform. Najwyraźniej i tym razem o to chodziło fińskiemu ministrowi. Finowie mają dość ratowania krajów południa Europy, które nie są w stanie przeprowadzić niezbędnych reform. Tymczasem Grecy przystąpili do walki o złagodzenie postawionych im przez pożyczkodawców warunków.
Ateny mają do końca 2014 roku zmniejszyć deficyt budżetowy z obecnych dziewięciu do trzech procent, ale rząd nie nadąża z reformami. Zdaniem ekspertów znajdzie to odzwierciedlenie w audycie trojki (Europejskiego Banku Centralnego, Komisji Europejskiej i MFW), która uzależnia wypłatę kolejnych transzy wsparcia finansowego od postępów w reformach.
Niemcy i inne kraje staną wtedy przed dylematem: jeśli wstrzymają wypłaty, Grecja zbankrutuje, jeśli się ugną, zadłużone kraje stracą motywację do wprowadzania bolesnych reform wywołujących społeczne niezadowolenie.