Podczas gdy w 1979 r. nasi opozycjoniści zazwyczaj zamykani byli na 48 godzin, Havel otrzymał surowy, czteroletni wyrok. Ale zanim zatrzasnęły się za nim bramy więzienia, on i jego przyjaciele z Karty potrafili spotkać się z polskimi działaczami opozycji na ścieżkach turystycznych granicy polsko-czechosłowackiej. Trudno było o lepszą demonstrację woli wolności ludzi, którzy potrafili wznieść się ponad terror po obu stronach Tatr. Tak samo symboliczne było wystawienie w listopadzie 1981 r. – jeszcze w trakcie karnawału „Solidarności” – trzech jednoaktówek Havla „Audiencja”, „Wernisaż” i „Protest” w warszawskim Teatrze Powszechnym. I znów trudno było o lepszą manifestację wolnościowych dążeń, gdy w wybijającej się na niepodległość Warszawie grano sztuki autora, który siedział w czechosłowackim więzieniu. I wreszcie esej „Siła bezsilnych” Havla, który, przedrukowywany w licznych wydaniach w stanie wojennym, był dla polskich działaczy „Solidarności” swego rodzaju ideowym wyznaniem wiary.
Ale gdy w 1989 r. w Pradze doszło do aksamitnej rewolucji, paradoksalnie drogi części polskiej opozycji i czeskich dysydentów, którzy stawali się politykami, zaczęły się rozchodzić. Gdy w Polsce duch okrągłego stołu uczynił z Adama Michnika i Jacka Kuronia przeciwników szybkich zmian, w Pradze Václav Havel stanął na wysokości zadania w historycznej chwili. Byłem w tych listopadowych dniach 1989 r. w Pradze i na żywo oglądałem konferencję Forum Obywatelskiego w praskim teatrze Laterna Magica. Widziałem, jak Havel wyrasta do roli lidera owej aksamitnej rewolucji. I zauważyłem, że wówczas twardo przeciwstawił się pomysłom, aby funkcje prezydenta nowej zreformowanej Czechosłowacji objął Aleksander Dubczek.
Havel miał tyle rozumu, by nie eksperymentować z rewolucją. Uznał, że musi stanąć na jej czele i nie dopuścić, by nawet najlepiej kojarzący się promotor socjalizmu z ludzką twarzą objął funkcję, od której mogła zależeć dynamika zmian. Havel słusznie mógł się obawiać, że Dubczek może ciągle myśleć kategoriami z dawnych lat i uważać za wielkie osiągnięcie coś, co dla młodego pokolenia byłoby już zbyt małym krokiem naprzód. W jakimś sensie Dubczek mógł stać się czeskim Mazowieckim, który mentalnie nie byłby zdolny do szybkich i drastycznych zmian. Havel to zagrożenie zrozumiał i sam został nowym prezydentem po odejściu skompromitowanego Gustáva Husáka.
Z krwi i kości
Dla wielu Polaków był on wtedy personifikacją mądrej i spokojnej woli zerwania z komunizmem. Cynicy twierdzili, że nie jest to jakaś szczególna zasługa Havla. Po prostu czechosłowacka ekipa Gustáva Husáka składała się w większości z twardogłowych „normalizatorów” i zakładała, że będzie rządzić zawsze. Nikt nie wykreował w łonie KPCz młodej generacji partyjnych liberałów, a sama aksamitna rewolucja wybuchła tak szybko, że nad Wełtawą nie znaleźli się naśladowcy Aleksandra Kwaśniewskiego. Faktem jest jednak, że Havel nie bronił komunizmu i w odróżnieniu od Michnika czy Kuronia nigdy nie próbował w Komunistycznej Partii Czech doszukiwać się sojuszników.
Ponadto Havel wywodził się z rodziny czeskich potentatów biznesowych, których po wojnie wydziedziczono z majątku. Jako młody człowiek o burżuazyjnym pochodzeniu był kimś, komu odmówiono w komunistycznym państwie wyższych studiów i którego próbowano zepchnąć na margines życia. Droga Havla do elity artystycznej była drogą kogoś, kto musiał startować od pozycji laboranta w pracowni chemicznej i kto wyłącznie dzięki uporowi nie dał się zepchnąć do roli pariasa, na którą skazane były dzieci z „niesłusznych” rodzin. Ale równie ważne było to, że w mentalności Havla w odróżnieniu od Adama Michnika nigdy nie było miejsca na jakieś mroczne obawy przed czeską prawicą jako transcendentalnym złem. Owszem, w rozmaitych wypowiedziach czeskiego prezydenta zdarzała się ironiczna analiza tzw. czechaczków, czyli czeskich kołtunów zalęknionych za czasów komuny, a potem nieufnych wobec Europy. Ale nie była to ta zimna niechęć, z jaką Michnik dzielił Polskę z jednej strony na obóz światłych elit – duchowych spadkobierców Gabriela Narutowicza i z drugiej strony epigonów tych, którzy moralnie byli winni jego śmierci.
Trudno też byłoby sobie wyobrazić Havla, który litowałby się nad Husákiem lub piłby bruderszafty z byłymi szefami czeskiej bezpieki. Owszem, krytykował zapisy ustaw dekomunizacyjnych lub lustracyjnych, które uważał za zbyt ostre i zbyt utrwalające podziały z przeszłości, ale nigdy nie odrzucał konieczności rozliczenia się z komunistyczną przeszłością jako zasady. Nigdy nie wywijał też jak maczugą oskarżeniami o jaskiniowy antykomunizm, ani nie sugerował, że lustracja to jakaś ukryta chęć zamachu stanu ze strony prawicy.