Długi samorządów rosną w błyskawicznym tempie. Według niektórych prognoz z powodu przekroczenia ustawowych limitów zadłużenia w 2012 roku wiele miast nie będzie w stanie zaciągać nowych zobowiązań. Możliwe, że w części przypadków taką sytuację spowodowało zachłyśnięcie się władz lokalnych możliwościami, jakie daje im rynek finansowy, ale raczej przyczyną były wydatki na inwestycje infrastrukturalne.

Problemem jest to, że oceniając władze lokalne (ale też rząd), rzadko patrzy się na zaciągnięte przez nie zobowiązania. Mówimy kto ile zbudował dróg, domów – bo tym się można pochwalić. O tym, skąd bierze się pieniądze na te cele, dżentelmeni nie rozmawiają.

I pewnie ciągle by nie rozmawiali, gdyby dług publiczny – do którego wlicza się zadłużenie zarówno rządu, jak i samorządów –nie zbliżył się do limitów określonych w konstytucji oraz narzuconych nam przez Unię Europejską. W tej krytycznej sytuacji rząd zaczął się coraz głośniej zastanawiać nad jakąś formą kontroli finansów samorządów.

Tymczasem nie tędy droga. Większość władz lokalnych ma swoje długi pod kontrolą, a zresztą samorządy odpowiadają tylko za ok. 6 proc. zobowiązań publicznych. Źródłem tak gigantycznego długu publicznego jest rząd. Większość samorządów doskonale sobie radzi, mimo że państwo nakłada na nie nowe obowiązki, nie przekazując im na to pieniędzy, tak jak to było choćby z podwyżkami dla nauczycieli.

Państwo nie powinno kontrolować samorządów, tylko im pomagać, np. poprzez poprawianie i propagowanie sposobów inwestowania bez używania publicznych pieniędzy – choćby metodą partnerstwa publiczno-prywatnego. Błyskawiczne narastanie długu oczywiście powinno być powstrzymane, ale tam, gdzie ono ma główne miejsce, czyli w rządzie.