Władimir Putin nie negocjuje z Amerykanami w imieniu Rosjan, nie musi podejmować decyzji pod presją społeczeństwa, nie martwi się o słupki w sondażach i nadchodzące wybory. Wszystko ma pod autorytarną kontrolą i doskonale wie, że jutro może ogłosić „zwycięstwo” w wojnie z Ukrainą (a może i z całym Zachodem), przeprowadzić paradę wojskową na placu Czerwonym, wręczyć odznaczenia weteranom działań wojennych i według własnego uznania zakończyć trwający od ponad trzech lat konflikt. Nikt w dzisiejszej Rosji nie rozliczy dyktatora.
Negocjuje w swoim imieniu i jest zakładnikiem wyłącznie swoich ambicji imperialnych. Elity rosyjskie przyjmą każdy zawarty przez niego układ z USA (i Ukrainą), z niecierpliwością czekają na zniesienie sankcji i możliwość powrotu do swoich luksusowych zagranicznych rezydencji.
W zupełnie innej sytuacji znajduje się prezydent Wołodymyr Zełenski. Członkowie ukraińskiej delegacji w Dżuddzie wiedzą, gdzie przebiegają czerwone linie, których przekroczenie będzie dla nich równoznaczne z zakończeniem politycznej kariery nad Dnieprem.
Czy Ukraińcy zaakceptują rozbiór swojego kraju? Sondaże nie pozostawiają wątpliwości
Sekretarz Stanu USA Marco Rubio jeszcze przed spotkaniem z Ukraińcami w Arabii Saudyjskiej mówił, że amerykańska delegacja będzie chciała się dowiedzieć, na jakie ustępstwa jest gotowa pójść Ukraina w czasie negocjacji pokojowych. Po trzech latach pełnoskalowej wojny największym wyzwaniem będzie znalezienie jakiegokolwiek kompromisu w kwestii statusu okupowanych dotychczas przez Rosję regionów Ukrainy. Władze w Kijowie pod żadnym warunkiem nie zgodzą się na prawne uznanie oderwanych od Ukrainy terenów za część Rosji. Sondaże wskazują jednoznacznie: większość Ukraińców nie zaakceptuje żadnych ustępstw terytorialnych, nawet jeżeli stawką będzie trwająca przez następne lata wojna, która może narazić kraj na utratę suwerenności.
Komentatorzy w Kijowie nie wierzą więc w możliwość podpisania przez Ukrainę jakichkolwiek porozumień pokojowych, które utrwalałyby prawo Rosjan do okupowanych terenów. W przeciwnym wypadku reakcja społeczeństwa (ale też milionowej armii ukraińskiej) nie byłaby trudna do przewidzenia. Prezydent, który postawiłby swój podpis pod tego typu porozumieniami, szybko zostałby okrzyknięty przez przeciwników politycznych zdrajcą. Kolejna rewolucja na Majdanie byłaby jedynie kwestią czasu.