Marek Migalski: Najgorsza narracja opozycji

Mówienie o sfałszowanych wyborach służy tylko władzy.

Publikacja: 10.05.2023 03:00

Jarosław Kaczyński zwykł tłumaczyć swoje porażki „cudami nad urną”

Jarosław Kaczyński zwykł tłumaczyć swoje porażki „cudami nad urną”

Foto: PAP, Radek Pietruszka

Kilkanaście dni temu Janina Ochojska, eurodeputowana PO, stwierdziła, że „jej prezydentem” jest Rafał Trzaskowski, bowiem wybory w 2020 roku zostały sfałszowane. To najgorsza narracja, jaką mogą się posługiwać politycy opozycji, bo jej efektem będzie demobilizacja ich wyborców i – ostatecznie – wygrana PiS. Jeśli bowiem poprzednie elekcje były fałszowane, to i ta nadchodząca pewnie taka będzie, zatem jaki jest sens udawania się do lokalu wyborczego i robienia z siebie głupca? Ballada o „cudach nad urnami” jest dobra do tłumaczenia poprzednich klęsk, ale nie do mobilizowania w nadchodzących kampaniach. Tą kartą można się posługiwać, ale powinni to robić tylko wytrawni gracze.

Zacznijmy jednak od stwierdzenia oczywistego faktu: żadne wybory w wolnej Polsce nie zostały sfałszowane – ani prezydenckie sprzed trzech lat, jak uważa europosłanka PO, ani samorządowe z 2014 roku, jak twierdził Jarosław Kaczyński… Żadne. Nawet te „kontraktowe” z 1989 roku, organizowane przez komunistów.

Błędy mediów

Nie oznacza to, że wszystkie były uczciwe. Najwięcej dowodów na to, że rywalizacja nie była oparta na zasadach fair play, dostarczyły nam rządy PiS po 2015 roku. Wykorzystywanie mediów państwowych, manipulacje prawem wyborczym, wykorzystywanie instytucji publicznych i spółek Skarbu Państwa do promowania partii rządzącej – wszystko to miało miejsce w ostatnich latach na niespotykaną wcześniej skalę. Ale w przeszłości także zdarzały się nieuczciwości w prowadzeniu kampanii wyborczych przez te środowiska i ugrupowania, które miały ku temu dogodne narzędzia.

Czytaj więcej

Marek Migalski: Na jednym wielbłądzie do Sejmu

Dość wspomnieć haniebne zachowanie mediów wobec Stanisława Tymińskiego w 1990 roku – to, co działo się między pierwszą a drugą turą wyborów prezydenckich, było złamaniem wszelkich zasad rodzącego się państwa prawnego. Nieuzasadnione ataki na kontrkandydata Lecha Wałęsy, sfałszowane materiały telewizji publicznej, której reporterzy udali się nawet do Peru, o tym, że bije on żonę, apele wszystkich „arbitrów publicznych” o głosowanie na szefa Solidarności – te działania na pewno nie służyły zapewnieniu uczciwości tamtej elekcji.

W następnych latach było już lepiej, ale przecież nie jest tajemnicą, że media publiczne zazwyczaj promowały partie władzy i niszczyły ugrupowania spoza mainstreamu. Trudno zresztą, żeby tak nie było, jeśli prezesami TVP zostawali po prostu politycy, jak Zbigniew Romaszewski, Wiesław Walendziak, Ryszard Miazek, Robert Kwiatkowski, Jan Dworak, Piotr Farfał, Tomasz Szatkowski; czy też osoby jawnie sympatyzujące z pewną opcją polityczną, jak Andrzej Drawicz, Janusz Zaorski, Bronisław Wildstein, Andrzej Urbański, Juliusz Braun czy Romuald Orzeł. Oczywiście, nikt z nich nie dorównywał w politycznym zaangażowaniu i nakładaniu partyjnego kagańca Jackowi Kurskiemu, ale nie można udawać, że upolitycznienie mediów publicznych zaczęło się w 2015 roku i że we wcześniejszych elekcjach zachowywały się one całkowicie uczciwie i bezstronnie w czasie kampanii wyborczych.

Wróćmy jednak do narracji o sfałszowanych wyborach. Jak zauważyłem, powinni posługiwać się nią wytrawni gracze, którzy wiedzą, kiedy można jej użyć, a kiedy należy o niej nie wspominać. Ogólna zasada jest taka, że idealnie pasuje ona do tłumaczenia poprzednich klęsk, natomiast przeszkadza w prowadzeniu nadchodzących kampanii. Donald Trump krzyczał o „ukradzionym zwycięstwie” zaraz po tym, gdy przegrał walkę o Biały Dom, ale na pewno nie będzie kładł na to nacisku w zaczynającej się batalii prezydenckiej. U nas podobnie postępował Jarosław Kaczyński – ballada o sfałszowanych wyborach była mu potrzebna do usprawiedliwienia klęski w 2014 roku czy też porażki w 2010 roku (słynne: „pan Komorowski został wybrany przez nieporozumienie”), ale przez najbliższe sześć miesięcy będzie śpiewana rzadko i z niechęcią.

Demobilizacja zamiast mobilizacji

Dlaczego? Bo de facto demobilizuje ona elektorat. W interesie liderów opozycji jest to, by głosy podobne do opinii Ochojskiej padały jak najrzadziej, ponieważ wzmacniać będą przekonanie, że na PiS nie ma silnych, że jeśli obecna władza sfałszowała poprzednie wybory, to sfałszuje nadchodzące, oraz że lepiej takiej potężnej autokracji nie wchodzić w drogę. Nie oznacza to jednak, że tym wątkiem nie należy zagrać. Można, a nawet trzeba, ale subtelniej. Otóż liderzy antypisu powinni podkreślać możliwość oszustw, ale tylko po to, by wkurzyć swój elektorat oraz zachęcić do zgłaszania się jako mężowie zaufania do komisji wyborczych. Taka narracja jest mobilizująca – gra na emocjach, wzmacnia irytację wobec rządzących i zachęca do aktywności. Nie przedstawia polityków Zjednoczonej Prawicy jako wszechmocnych władców, którzy po raz kolejny zachowają władzę dzięki jawnym fałszerstwom – prezentuje ich raczej jako tanich oszustów, których można i należy złapać na gorącym uczynku.

Podsumowując – jeśli opozycja chce odsunąć PiS od władzy, nie może przedstawiać jego liderów jako omnipotentnych mocarzy, którzy mogą bezkarnie ukraść komuś zwycięstwo, lecz jako Gang Olsena, który planuje kolejny nieudany skok, łatwy do przewidzenia i równie łatwy do udaremnienia.

Wyborcy chętnie wezmą udział w łapaniu gamoni, natomiast będą chcieli uniknąć losu rycerzy wychodzących na bój z niezwyciężonym smokiem.

Autor jest politologiem, prof. UŚ

Publicystyka
Bogusław Chrabota: Donald Trump czystkami w Strefie Gazy funduje Amerykanom nowy Afganistan
Materiał Promocyjny
Przed wyjazdem na upragniony wypoczynek
Publicystyka
Unijna komisarz ds. środowiska: Woda nie jest już dobrem oczywistym
Publicystyka
Andrzej Dybczyński: Polskiej nauce potrzeba nie reformy, lecz reformacji
Publicystyka
Europa nie jest „kontynentem ludzi naiwnych” – apel aktywistki do Donalda Tuska
Publicystyka
Bogusław Chrabota: Jerzy Owsiak kontra Telewizja Republika