Bastylii nie zburzono, a nim się rewolucyjny tłum rozejrzał, już co sprytniejsi ulokowali w niej bank albo i agencję towarzyską, gdzie pachołkowie starego reżimu urządzili się wygodniej od proroków nowego. Przyszłość okazała się najbardziej niesolidarnym z ustrojów. I tak dalej, i tak dalej... Być może dlatego dzisiaj jest tak wielu rozczarowanych, a sporo przy tym wystraszonych. A na frustracji i strachu najłatwiej żerują polityczni hochsztaplerzy.
Odwołując się do cnoty solidarności, zaciągnęliśmy dług niesłychanie zobowiązujący. Tymczasem nie uczyniliśmy nic sensownego, aby choć trochę tamtej solidarności ocalić, aby trochę nią upiększyć codzienność polskiej polityki i polskiego kapitalizmu. Przydarzył nam się jedynie piękny sen. Obudziliśmy się w świecie niesolidarnym i tak już zostanie. Politycznie zmarnowaliśmy nie tylko owoce zwycięstw pod Grunwaldem i pod Wiedniem, ale też Solidarności. Lecz tu stało się coś jeszcze gorszego; jak w finale „Wesela", mieliśmy chamy złoty róg...
Może człowiek potrafi się wznieść tylko na chwilę, na 16 albo i mniej miesięcy, potem nieuchronnie wraca do wieprzowatości dnia powszedniego? Może solidarność jest tylko jedną z tych pięknych złud, bo – tak jak inne fantomy zaludniające rajską wyspę Utopię – przywołane do życia mogą być tylko krótkotrwałym snem albo długotrwałą tyranią? Jeśli dane nam było zobaczyć rozmiar tego rozdarcia, to już dużo. Ale nawet i w to wątpię, bo tak niechętnie wracamy dziś myślami do tamtych dni. Niechętnie, bo gdybyśmy spojrzeli wtedy w podstawione nam lustro, ujrzelibyśmy twarz Anioła. A zobaczenie tego, co w nas boskie, ujrzenie, kim moglibyśmy być w naszych najlepszych chwilach, może dla człowieka okazać się równie porażające jak oblicze Diabła.
Dlatego tak wstydliwie milczymy dziś o solidarności.