Każdy film mnie spala

William Friedkin, reżyser amerykański

Publikacja: 14.04.2012 01:01

Matthew McConaughey i Emile Hirsch w „Killer Joe”:?kino noir, czarny humor, żadnej nadziei

Matthew McConaughey i Emile Hirsch w „Killer Joe”:?kino noir, czarny humor, żadnej nadziei

Foto: Materiały Off Plus Camera

Pana wczesne obrazy, „Francuski łącznik" i „Egzorcysta" zostały obsypane Oscarami i dały panu mocną pozycję w Hollywood. Dziś rzadko staje pan za kamerą. Przez ostatnich 17 lat nakręcił pan zaledwie pięć filmów. Dlaczego?



William Friedkin:

Bo trudno zebrać pieniądze na projekt wyłamujący się ze schematów, niosący ryzyko. Mam wrażenie, że telewizja przez lata konsekwentnie niszczyła widownię, z którą kiedyś rozmawiałem, a Internet ten proces przypieczętował. Publiczność przyzwyczaiła się do łatwej zabawy. Przestała lubić podteksty i niedopowiedzenia. Kino artystyczne zepchnęła w niszę. W czasach mojej młodości krytycy czołowych gazet amerykańskich pisywali o dziełach europejskich mistrzów. Snobowaliśmy się na filmy Felliniego czy Antonioniego. Sam uwielbiałem Alaina Resnais. Pamiętam, że w Chicago pod kilkoma kinami, które grały „Hiroszimę, moją miłość", ustawiały się kolejki. Dzisiaj w multipleksach króluje komercja niskich lotów. Jak przeglądam repertuar, to nie chce mi się nawet wyjść z domu. Takie kino mnie nie interesuje. Nie jestem fanem głupawych opowiastek realizowanych na podstawie komiksów i gier wideo. Podobał mi się „Sherlock Holmes" z Downeyem Jr., „Dług" z Hellen Mirren czy „Poważny człowiek" braci Coen. Ale to są wyjątki. Od początku lat 90. nie widzę dla siebie miejsca w hollywoodzkich wytwórniach.



Są jeszcze producenci niezależni...



Drobne firmy często starają się robić to samo, co wielkie studia, tyle że na mniejszą skalę



Ale „Killera Joe" udało się panu zrobić.



Ze scenarzystą Tracym Letts zaczęliśmy pracować nad tym scenariuszem pod koniec 2008 roku. A film miał premierę równo trzy lata później. To nawet całkiem niezłe tempo.



Pana nowy film jest stylowym thrillerem, pełnym gwałtu zadawanego bez zmrużenia oka. Nie boi się pan zarzutu epatowania widza okrucieństwem?



Nie. Nie wyobrażam sobie, bym mógł zrealizować „Killera Joe" inaczej. Przemoc jest częścią dzisiejszego świata. Ona wisi w powietrzu, Ameryka ją akceptuje. Osobiście nie rozumiem, dlaczego wysyłamy nasze wojska do Iraku czy Afganistanu. Uważam to za głupotę, podobnie jak wielką pomyłką była dla mnie wojna wietnamska. Ale wielu moich rodaków wierzy w takie działania. Zwłaszcza że po 11 września politycy wmówili im, iż wszystko to dzieje się dla ich dobra, w imię walki z terroryzmem. Prawdą jest też, że gwałt jest częścią ludzkiego życia i ludzkiej natury. Każdy nosi w sobie anioła i diabła. Tyle że zwykle dobro w nas wygrywa. Sam niejednokrotnie miałem ochotę kogoś zabić, ale mój anioł mnie powstrzymywał. Bałem się konsekwencji, a przede wszystkim nie pozwalał mi na taki czyn system wartości. Jestem w miarę łagodnym człowiekiem. Od czasu szkoły średniej nawet się z nikim nie biłem. Mam jednak te impulsy w sobie. I inni też je mają. Problem zaczyna się wtedy, gdy nad nimi nie panują. I o tym zrobiłem film.



Kinomani zawsze byli karmieni opowieściami o przemocy. Ale kiedyś była ona związana z mafią, wojną, środowiskiem przestępczym. Dzisiaj coraz częściej twórcy pokazują gwałt w codziennym życiu. W spokojnych osiedlach, wśród zwykłych ludzi, którzy – jak to pan mówi – nie są w stanie zapanować nad swoimi impulsami.



A cóż w tym dziwnego, przecież w rodzinach rodzą się czasem bardzo trudne, wyniszczające konflikty. W różnych krajach, niezależnie od tego, jaką ludzie wyznają religię i na kogo głosują w wyborach. „Killer Joe" jest oparty na autentycznej historii. I robiąc ten film, starałem się zachować spojrzenie dokumentalisty dbającego o każdy szczegół. Opowiadam o patologii, wiele rzeczy przerysowuję. Ale ważna jest dla mnie prawda gestów i psychologicznych motywacji.

W jednym z wywiadów nazwał pan „Killera Joe" Kopciuszkiem na opak. Tak wyglądają współczesne bajki?

W tym filmie młoda dziewczyna szuka księcia, a książę okazuje się zabójcą. W prawdziwym życiu ludzie często się na sobie zawodzą. W Ameryce już ponad 50 procent mał- żeństw kończy się rozwodem.

Pan tę statystykę podwyższa.

Wszyscy popełniamy błędy. Lubię w takich sytuacjach cytować cudowne zdanie, które mówi bohater „Pół żartem, pół serio", gdy odkrywa, że kobieta, w której się kocha, jest przebranym mężczyzną: „No cóż, nikt nie jest doskonały". Lepiej rozmawiajmy o sztuce. To bezpieczniejsze.

W ostatnim czasie wiele filmów o przemocy toczy się w Teksasie. Nawet w ubiegłorocznym weneckim konkursie, obok pana „Killera Joe" o Złotego Lwa walczył obraz Amy Canaan Mann „Teksas, pola śmierci". Nie wspominając o całej serii „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną". Skąd to się bierze?

Scenarzysta „Killera Joe" pochodzi z miejscowości położonej niedaleko Oklahomy. Nienawidzi Teksasu i jego atmosfery. Ten stan rzeczywiście nie ma dobrej opinii wśród filmowców. Dlaczego? Nie wiem. Sam się dziwię. Niedawno amerykański dziennik „USA Today" opublikował wyniki badań nad edukacją. Dwie najlepsze amerykańskie publiczne szkoły średnie są w Dallas. A w pierwszej setce znalazło się kolejnych 20 placówek z Teksasu  – z Austin i mniejszych miast. Jednak ludzie kina częściej umieszczają tam opowieści o masakrach niż o studenckich campusach.

Do „Killera Joe" znalazł pan parę znakomitych wykonawców – gwiazdę i młodą brytyjską aktorkę, która rewelacyjnie dotrzymuje mu kroku.

Matthew McConaughey jest przystojny, atrakcyjny, a jednocześnie rozumie amerykańskie wartości. Pochodzi z tej części Teksasu, gdzie toczy się akcja filmu. A poza tym, co nie jest w Ameryce częste, to gwiazda, która potrafi grać. Do roli Dotti przetestowałem setki młodych dziewczyn i już myślałem, że nie zrobię tego filmu. Wtedy dostałem kasetę Juno Temple. Reżyserka castingu nagrała ją w jej własnym domu z dziesięcioletnim bratem. Nie wiedziałem, kim jest ta dziewczyna, z jakiej rodziny pochodzi, nie znałem też jej wcześniejszych filmów. Na dodatek była Angielką. Ale miała w twarzy to, czego potrzebowałem: miks niewinności, dojrzałości, a nawet przeczucia śmierci. Zaprosiłem ją na zdjęcia próbne do Stanów. Przedstawiłem się, a ona bardzo grzecznie odpowiedziała: „Och, jak się pan ma, panie Friedkin. Miło mi pana poznać". Z wyraźnym angielskim akcentem. Ale od razu wiedziałem, że mam Dotti. Potem rewelacyjnie opanowała akcent teksański i zagrała świetnie.

W „Killerze Joe" balansuje pan na granicy ironii i cynizmu. Tak, choć mam nadzieję, że ironii jest jednak w tej historii więcej. Zaczynał pan karierę jako dokumentalista. Skąd dzisiaj bierze się w  panu taki dystans do rzeczywistości?

Jestem człowiekiem sceptycznym. Nie wierzę niczemu, co widzę w telewizji. I prawie niczemu, co czytam w prasie, zwłaszcza Murdocha. Zdarza się, że moją uwagę przyciągnie artykuł o kimś, kogo znam i nie znajduję w nim źdźbła prawdy. Nie ufam też politykom, niezależnie od tego, czy należą do partii demokratycznej czy republikańskiej. Ludzie, którzy ocierają się o władzę, stają się chciwi i interesowni. Są dalecy od ideałów, nawet jeśli je kiedykolwiek mieli. Dbają o własne interesy, zapominając, dlaczego zostali wybrani na swoje stanowiska.

Ale dzięki Barackowi Obamie sen amerykański zaczął się spełniać dla całej grupy obywateli kiedyś odrzucanych.

To akurat prawda. W czasach mojej młodości o społecznym awansie mogli marzyć wszyscy poza Afroamerykanami. Jeśli byłeś czarny, od przyszłości miałeś niewielkie oczekiwania. Czarnoskóry obywatel nie mógłby nawet pomyśleć o kandydowaniu na prezydenta. Teraz rzeczywiście coś się zmienia. Bóg jeden wie, ilu ciemnoskórych obywateli Ameryki stanęło na nogach dzięki Obamie. On zrobił dla czarnej Ameryki to, co John Kennedy dla katolików. Dzięki takim elekcjom Ameryka naprawdę się demokratyzuje. Zresztą za mojego życia pękło wiele barier. Kiedyś mówiło się, że dobra okolica to taka, w której nie mieszkają czarni ani Żydzi. W ostatnich kilku latach panowało przeświadczenie, że to nie jest kraj, w którym awansować mogą osoby z kręgu kultury iberoamerykańskiej. Dziś i te uprzedzenia zaczynają upadać. Społeczność hiszpańskojęzyczna rośnie w siłę. Zmieniła się też diametralnie sytuacja kobiet. Nie ma już zawodów, które byłyby dla nich zamknięte. Kiedy pod koniec lat 50. zacząłem pracować w mail roomie stacji telewizyjnej, kobiet tam po prostu nie angażowano. A przecież to miejsce było trampoliną do awansu. Można było zostać asystentem reżysera, reżyserem, kręcić dokumenty, filmy. Ale przemysł telewizyjno-filmowy był wtedy domeną mężczyzn. Dzisiaj kobiety stoją na czele studiów i firm produkcyjnych, dowodzą ekipą zza kamery. Kathryn Bigelow jest jednym z najlepszych amerykańskich reżyserów. Proszę jednak pamiętać, że świat idzie naprzód. Te zmiany mentalności musiały następować. A wiele mechanizmów władzy, m.in. cynizm urzędników pozostają takie same. Współczesna Ameryka nie jest rajem dla idealistów. Znowu się zapędziłem. Wracajmy do sztuki.

Wychodzi pan na strasznego malkontenta. Nie podoba się panu współczesna Ameryka, nie ceni pan dzisiejszego kina. Tęskni pan za latami 70., gdy razem ze Spielbergiem, Coppolą, Martinem Scorsese, Stanleyem Kubrickiem, ale też przybyszami z Europy Wschodniej Formanem i Polańskim, tworzyliście nowe kino amerykańskie?

Gdzieś podskórnie pewnie tak. Wtedy dyskutowaliśmy z szefami studiów o ideach. Zastanawialiśmy się: Godard czy Fellini? Filmowy impresjonizm czy dokumentalny realizm? Nie baliśmy się podejmowania problemów społecznych. Ale mieliśmy w wytwórnianych gabinetach partnerów do rozmów. Dzisiaj siedzą tam buchalterzy, prawnicy, biznesmeni. Przedstawiciele wielkich korporacji myślący w korporacyjny sposób. Interesują ich wyłącznie pieniądze. Nie zastanawiają się, jaki ma być film, tylko jakie wpływy może on przynieść. Kiedy kręciłem „Francuskiego łącznika", nikt nie kalkulował. Robiliśmy sztukę, nie produkt.

Za „Francuskiego łącznika" dostał pan Oscara za reżyserię. Miał pan 35 lat. Był pan wówczas chyba najmłodszym w historii laureatem statuetki w tej kategorii.

Orson Welles powinien był dostać Oscara w wieku 25 lat za „Obywatela Kane". Akademia, niestety, nie doceniła jego filmu. Nie była jeszcze gotowa na łamanie schematów. Mnie się udało. Pokazałem coś, co było regularnym kryminałem, ale jednocześnie opowieścią o niepokoju świata poranionego wojną wietnamską. Zrobiłem film o cienkiej granicy, jaka może oddzielać policjanta i kryminalistę. O meandrach moralności. I konserwatywni zazwyczaj akademicy to docenili. Taka była wtedy atmosfera.

Zaraz potem poszedł pan za ciosem, kręcąc „Egzorcystę". W Stanach ludzie na seansach krzyczeli z przerażenia.

Podobna historia naprawdę wydarzyła się w 1949 roku. 14-latek został „nawiedzony przez diabła". Nikt nie mógł mu pomóc, aż został poddany egzorcyzmom. Czytałem pamiętniki lekarzy, pielęgniarek, księży. Ten chłopiec został zresztą wyleczony. Przeżył normalnie życie, miał rodzinę, dzieci. Dlatego dla mnie to wcale nie był wyssany z palca horror.

Nie miał pan ochoty dalej pracować z Williamem Peterem Blattym, który napisał „Egzorcystę"?

Mieliśmy mały konflikt, gdy zmieniłem napisany przez niego optymistyczny finał. Ale w końcu Blatty pogodził się z tym i nawet napisał mi na swojej książce dedykację: „Dla jedynego reżysera, który potrafi zrobić film lepszy od powieści". Ja zresztą starą wersję zakończenia zachowałem i w 2000 roku pokaza- liśmy „Egzorcystę" z dwoma zakończeniami. Dzisiaj nie jest nam łatwo się spotykać, bo mieszkamy po dwóch stronach Ameryki. Ale rozmawiamy przez telefon i e-mailowo o jakimś nowym projekcie. Choć nie jest to proste, bo William stał się nieprzyzwoicie bogaty i w związku z tym dość leniwy.

A czy z grupą przyjaciół, z którymi stworzyliście nowe kino lat 70., ciągle się pan kontaktuje?

Nie, rozpierzchliśmy się w różne strony. Do dzisiaj przyjaźnię się jedynie z Francisem Coppolą, ale on mieszka w okolicach North Bay, ja w Los Angeles, więc też rzadko się widujemy.

„Francuski łącznik" dostał osiem nominacji do Oscarów i pięć statuetek. „Egzorcysta" – dziesięć nominacji i dwie statuetki. Czy te Oscary pana nie sparaliżowały? Bo przecież potem było już gorzej.

Po tych sukcesach zacząłem dostawać sporo propozycji. Za reżyserię oferowano mi całkiem niezłe pieniądze. Ale ja rzeczywiście stanąłem w miejscu, a nawet się cofnąłem. Miałem ogromne ambicje, czułem wielką odpowiedzialność. Nie miałem już luzu, na planie męczyłem się wśród różnych wątpliwości. Więc coś w rodzaju paraliżu nastąpiło, choć przecież zrobiłem kilka filmów, z których jestem dumny.

Pamiętam, że w 1995 roku, pokazując na festiwalu weneckim „Jade", miał pan nadzieję, że ten erotyczno-polityczny thriller będzie wielkim przebojem. A jednak tak się nie stało.

Jest taka anegdota, którą lubię opowiadać. W 1990 roku obraz „Doctor Gachet" Van Gogha został kupiony na aukcji przez japońskiego miliardera za 82 mln dolarów. Amerykański komik Johnny Carson komentował ten fakt w telewizji: „Van Gogh, malując doktora Gacheta, był w szpitalu psychiatrycznym. A wiecie dlaczego go tam przytrzymali? Bo jak kończył pracę, stwierdził, że pewnego dnia sprzeda ten obraz za 82 mln dolarów". Otóż ja też czasem tak się czuję. Mam nadzieję, że kilka moich filmów, które poniosły klapę, kiedyś zostanie docenionych. Nie ukrywam, że teraz mam spore nadzieje związane z „Killerem Joe", który w wielu krajach europejskich wejdzie na ekrany dopiero w połowie 2012 roku.

A na razie reżyseruje pan opery.

To fantastyczna przygoda. Kiedy pod koniec lat 90. dostałem pierwszą taką propozycję, nigdy wcześniej nie byłem nawet w operze. Dwa lata poświęciłem na studiowanie tej dziedziny. Od 1999 roku reżyserowałem spektakle w Tel Awiwie, Waszyngtonie, Los Angeles, Turynie, Florencji, Monachium. Spodobało mi się. Film to luksus. A w operze znalazłem wspaniałą przystań. Zwłaszcza że miałem szczęście pracować ze śpiewakami, którzy dawali nie koncerty, ale przedstawienia. Byli świetnymi aktorami.

Co więc dalej? Kolejna opera czy kolejny film?

Kilka oper z pewnością chcę jeszcze wystawić. A kino? To nie zależy wyłącznie ode mnie. Pytała pani, czy tęsknię za latami 70. Wiem, wielu ludzi uważa, że to był złoty okres kina. A dla mnie takim czasem były lata 40. i 50. Moje ukochane filmy to „Wszystko o Ewie", „Obywatel Kane", „Amerykanin w Paryżu", wspaniałe musicale Gene'a Kelly'ego i Freda Astaire'a. To wtedy pracowali James Cagney, Humphrey Bogart. Niektórzy uważają, że wielkie studia tłamsiły osobowości. Ja myślę inaczej. Michael Curtiz w tym samym roku, w którym nakręcił „Casablankę", zrobił też dwa inne filmy. W sumie wyreżyserował około 150 obrazów, w tym kilka świetnych musicali z Doris Day i „Króla Kreola" – jedyny film z Elvisem Presleyem, jaki warto obejrzeć. Ja pracuję w kinie 40 lat, a mam na swoim koncie 15 czy 16 fabuł. Przy każdym – żeby w ogóle wyjechać na plan – spalam się i idę na kompromisy z samym sobą. A myśli pani, że nie chciałbym pracować jak Curtiz dla studiów w latach 40. czy 50.?

Ale, jak przypomina Woody Allen w „O północy w Paryżu", stare czasy idealizujemy. A cieszyć się życiem trzeba tu i teraz.

Dlatego stale walczę.

 

William Friedkin urodził się w 1939 roku w Chicago. Mając 16 lat, zaczął pracować w telewizji. W fabule zadebiutował „Good Times" w 1967 roku. Największy życiowy sukces odniósł w 1971 roku, gdy jego „Francuski łącznik" zdobył pięć Oscarów (m.in. w kategorii najlepszego filmu roku i za reżyserię). Dwa lata później wielkim przebojem kasowym stał się jego „Egzorcysta". Następne lata nie przyniosły mu sukcesów. Filmy „Cena strachu", „Zadanie specjalne", „Żyć i umrzeć w Los Angeles", „The Guardian", „Jade", „Regulamin zabijania" czy „Fobia" nie stały się wydarzeniami. Obecnie duże nadzieje wiąże z thrillerem „Killer Joe". Polską premierę film będzie miał na festiwalu Off Plus Camera w Krakowie

Pana wczesne obrazy, „Francuski łącznik" i „Egzorcysta" zostały obsypane Oscarami i dały panu mocną pozycję w Hollywood. Dziś rzadko staje pan za kamerą. Przez ostatnich 17 lat nakręcił pan zaledwie pięć filmów. Dlaczego?

William Friedkin:

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Nie dać się zagłodzić
Plus Minus
Piotr Zaremba: Granice sąsiedzkiej cierpliwości
Plus Minus
„The Boys”: Make America Great Again
Plus Minus
Jan Maciejewski: Gospodarowanie klęską
Materiał Promocyjny
Aż 7,2% na koncie oszczędnościowym w Citi Handlowy
Plus Minus
„Bombaj/Mumbaj. Podszepty miasta”: Indie tropami książki
Materiał Promocyjny
Najpopularniejszy model hiszpańskiej marki