Jan Maciejewski: Nic to

Zakochanym zawsze wydaje się, że odkryli nowy język. Dlatego pisanie, które nie ma nic wspólnego ze stanem ekstazy i udręki, jest nic niewarte.

Publikacja: 11.04.2025 14:00

Jan Maciejewski: Nic to

Foto: Fotorzepa/ Robert Gardziński

Proszę mi wybaczyć kabotyństwo tego, co zaraz zrobię. O tym wszystkim, co wydarza się po drugiej stronie pisma, o każdej z męczarni i rozkoszy układania słów w zdania, co do zasady należy milczeć. W przeciwnym razie popadnie się z dużą dozą prawdopodobieństwa w jedno z dwóch: chwalipięctwo albo użalanie. A najprawdopodobniej – mieszankę jednego z drugim. Proszę mi wierzyć, że jeśli już to robię, to mam ku temu powód.

Ten moment, w którym trafiła do drukarni, był jak zerwanie. Nagłe zakończenie trwającego blisko rok romansu. Sprzątałem porozrzucane notatki, jakbym robił porządek w łazience. Wyrzucałem jej szczoteczkę do zębów, opróżniałem półkę z kosmetykami. Jedne książki odkładałem na półkę, inne odnosiłem do biblioteki – sprzątałem ubrania, których zapomniała spakować. Każde z nich miało jeszcze na sobie jej zapach, przypominało jakieś zdanie, którego zapomniałem jej powiedzieć. Wyznać, zanim odeszła.

Czytaj więcej

„Nic to. Dlaczego historia Polski musi się powtarzać?”: Śmietnik, który jest cmentarzem

Kiedy rok temu zaczynałem jej szukać, nie wiedziałem jeszcze, czy na pewno istnieje. Ktoś taki mignął raz czy dwa w tłumie, z daleka. Ale czy to na pewno była ona? I wreszcie którejś nocy – większość tej historii wydarzyła się nocami – pobiegłem za nią, złapałem za rękę, spojrzeliśmy sobie w oczy. I od tej pory, przez wiele długich miesięcy (mniej więcej tyle, ile zawsze trwa stan zakochania, „pierwszy rzut” tej choroby), nie rozstawaliśmy się ani na krok.

Nasz prywatny język nie posiada swojego alfabetu. A nawet gdyby – dla całego świata poza nami dwojgiem brzmiałby on pewnie jak bełkot.

Zakochanym zawsze wydaje się, że odkryli nowy język – taki, którym posługiwać się mogą i potrafią tylko oni dwoje. I dlatego pisanie, które nie ma nic wspólnego ze stanem zakochania (ekstazą i udręką), jest nic niewarte. Podobne do „bełkotu z trybuny czarnej piany gazet”. Nam dwojgu, mnie i książce, którą pisałem – tak się właśnie wydawało. Że szeptane po cichu wyznania, rzucane w stanie najwyższego wzburzenia obelgi, nawet milczenie, które zapadało między nami raz na jakiś czas (to właśnie milczenie, które w przedziwny sposób kobiety znoszą zawsze lepiej od mężczyzn), rozbrzmiewały w tym naszym, prywatnym języku. Być z nią – z tematem, opowieścią, książką – mogłem, tylko pisząc. Ale pisać mogłem z kolei tylko po polsku. Nasz prywatny język nie posiada swojego alfabetu. A nawet gdyby – dla całego świata poza nami dwojgiem brzmiałby on pewnie jak bełkot.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Przy okazji

Przekładałem na „wspólną mowę”, oddawałem w lodowatym kształcie liter rozbłyski i ciemności burzy, jaka toczyła się między nami. Byłem tłumaczem namiętności, stenotypistą romansu. W pewnym momencie straciłem już nadzieję, że dla kogokolwiek cokolwiek z tego, co piszę, okaże się zrozumiałe. Ale czułem na sobie jej karcący wzrok. Jej cedzone przez zaciśnięte zęby albo – co jeszcze gorsze – szeptane wprost do mojego ucha żądanie. „Masz mi być wierny, nikomu innemu, tylko mnie. Inaczej odejdę. I już nigdy nie wrócę. I nigdy nie dowiesz się, co jeszcze mogło się wydarzyć”. Zapomniałem o wszystkim innym. Wyzbyłem się jakichkolwiek ambicji. Nie myślałem już o tym, czego może oczekiwać wydawnictwo albo rynek. Każda z tych rzeczy była niczym w zestawieniu z jej spojrzeniem. Z tym żądaniem, którego nie można było nie spełnić. Z jej zazdrością. Kiedy tylko pojawiało się jakieś inne zlecenie, inny pomysł, zanurzała mi dłoń we włosach i patrzyła głęboko w oczy: „Przyznaj się. Oglądasz się za innymi”. Czasami nie mogłem już z nią wytrzymać, wskakiwałem na rower. Przejeżdżałem 50, 70, 100 kilometrów, byle dalej od niej. A potem wracałem, padałem bez siły na krzesło, a z półmroku, w jakim pogrążone było biurko, dochodził jej głos: „No i po co się wygłupiasz?”. I już łagodniej: „Usiądź. Weź mnie za rękę. Musimy porozmawiać”.

Nie mam pojęcia, co się z nią teraz dzieje. Nie otwarłem jej ani razu, od kiedy została wydrukowana. Od tej chwili nie jest już moja. I ja też już do niej nie należę. Sam nie wiem, z czym jest mi trudniej. Ale najgorsze – i tu leży przyczyna, dla której piszę to wszystko – byłoby się dowiedzieć, że należy teraz do kogoś innego. Że uwiódł ją, wziął w posiadanie jakiś „bełkot z trybuny”, jakaś siła, prąd czy „publiczne zapotrzebowanie” wykorzystuje ją do swoich celów. Że obłapia ją w tej chwili „czarna piana gazet”. Jeśli tylko zobaczą państwo, że dzieje się coś podobnego – mam wielką prośbę. Dajcie, proszę, w moim imieniu, absztyfikantowi po mordzie.

Fragment książki Jana Maciejewskiego „Nic to. Dlaczego historia Polski musi się powtarzać?”

Proszę mi wybaczyć kabotyństwo tego, co zaraz zrobię. O tym wszystkim, co wydarza się po drugiej stronie pisma, o każdej z męczarni i rozkoszy układania słów w zdania, co do zasady należy milczeć. W przeciwnym razie popadnie się z dużą dozą prawdopodobieństwa w jedno z dwóch: chwalipięctwo albo użalanie. A najprawdopodobniej – mieszankę jednego z drugim. Proszę mi wierzyć, że jeśli już to robię, to mam ku temu powód.

Pozostało jeszcze 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
„Ostatnia lekcja”: Przyszłość teatru i złowrogi profesor
Plus Minus
„Suknia i sztalugi”: Sztuka kobiet w wiekach mężczyzn
Plus Minus
„Trakty i kontrakty”: Za garść bursztynów
Plus Minus
„Dzikie pomysły natury. Jak przyroda inspiruje świat nauki”: Nauka od natury
Materiał Partnera
Konieczność transformacji energetycznej i rola samorządów
Plus Minus
„Cassandra”: Opiekuńcza tyrania