Proszę mi wybaczyć kabotyństwo tego, co zaraz zrobię. O tym wszystkim, co wydarza się po drugiej stronie pisma, o każdej z męczarni i rozkoszy układania słów w zdania, co do zasady należy milczeć. W przeciwnym razie popadnie się z dużą dozą prawdopodobieństwa w jedno z dwóch: chwalipięctwo albo użalanie. A najprawdopodobniej – mieszankę jednego z drugim. Proszę mi wierzyć, że jeśli już to robię, to mam ku temu powód.
Ten moment, w którym trafiła do drukarni, był jak zerwanie. Nagłe zakończenie trwającego blisko rok romansu. Sprzątałem porozrzucane notatki, jakbym robił porządek w łazience. Wyrzucałem jej szczoteczkę do zębów, opróżniałem półkę z kosmetykami. Jedne książki odkładałem na półkę, inne odnosiłem do biblioteki – sprzątałem ubrania, których zapomniała spakować. Każde z nich miało jeszcze na sobie jej zapach, przypominało jakieś zdanie, którego zapomniałem jej powiedzieć. Wyznać, zanim odeszła.
Czytaj więcej
Walające się w Katyniu, unoszone wiatrem, nawilgłe trupim jadem banknoty są bardzo precyzyjnym sy...
Kiedy rok temu zaczynałem jej szukać, nie wiedziałem jeszcze, czy na pewno istnieje. Ktoś taki mignął raz czy dwa w tłumie, z daleka. Ale czy to na pewno była ona? I wreszcie którejś nocy – większość tej historii wydarzyła się nocami – pobiegłem za nią, złapałem za rękę, spojrzeliśmy sobie w oczy. I od tej pory, przez wiele długich miesięcy (mniej więcej tyle, ile zawsze trwa stan zakochania, „pierwszy rzut” tej choroby), nie rozstawaliśmy się ani na krok.