Był niewidomy od urodzenia, przyszedł na świat kaleką, czekał całe życie… Kiedy słuchamy opowieści o cudach i znakach, zazwyczaj poprzedza je któreś z tych lub podobnych im zdań. Uzdrowienie nie miałoby swojej rangi, gdyby polegało na uleczeniu z przejściowej choroby – stałoby się wtedy rozwiązaniem czyjegoś prywatnego problemu, nie zawiązaniem dramatu, który dotyka (przynajmniej powinien) nas wszystkich. Znaki, jak wszystkie prawdziwe dzieła, potrzebują czasu. Muszą nabrzmiewać, jak bolesne wrzody. Cierpieniem, zniechęceniem, bólem, osamotnieniem. Kolejne dni trafiają do kosza, jak zmięte strony nie tyle niedokończonej, ile nierozpoczętej opowieści.
Czytaj więcej
Sztuczna inteligencja jest epigonem – tym drugim. Kopistą, kompilatorem. Im sprawniejszym, tym bardziej ślepym naśladowcą tego, co już zostało stworzone przed nią. Nie ma przecież oczu, w których mógłby się odbić błysk burzy ani twarz jakiejś nowej Giocondy. Nie ma ciała, które mógłby przeszyć dreszcz zimna albo zachwytu.
Do tego właśnie potrzebna była scena z Herodem, gdy tuż przed sądem i ukrzyżowaniem nagabuje on Chrystusa: zrób mi jakiś cud, pokaż znak, zabaw mnie – kto wie, może nawet cię wtedy uwolnię. A Bóg milczy. Nie spiera się z królem Judei, jak z faryzeuszami; nie strofuje, jak apostołów; nie przemawia – jak robił to do tłumów. Po prostu nie ma z nim o czym rozmawiać. Herod mówi tu w jakimś obcym, niezrozumiałym nawet dla Boga języku – narzeczu efektu, dialekcie wrażenia, z akcentem chorobliwej niecierpliwości. To jedna z tych sytuacji, kiedy zbycie kogoś milczeniem jest jedyną słuszną odpowiedzią. Bo o to przecież chodzi w cudach, tak się je „robi” – wytrwałe milczenie jest dla nich jak płótno dla pędzli i farb. To podstawa, początek wszystkich znaków.
Prawdziwi bohaterowie są zawsze cisi. Ale ten dzisiejszy, starzec Symeon, przebija chyba ich wszystkich. Znamy tylko jedną wypowiedzianą przez niego kwestię.
Prawdziwi bohaterowie są zawsze cisi. Ale ten dzisiejszy, starzec Symeon, przebija chyba ich wszystkich. Znamy tylko jedną wypowiedzianą przez niego kwestię. Jednocześnie tę, która jest jego pożegnaniem. Każdego drugiego lutego Maryja przynosi czterdziestodniowego Jezusa do Świątyni. I co roku czeka tam na nich całe życie Symeon. Czeka, bo kiedyś usłyszał głos mówiący mu, że nie umrze, dopóki nie zobaczy Zbawiciela. Czeka na Niego, jak na kropkę, która zostanie postawiona na końcu jego życia. Jego koniec będzie początkiem wszystkiego innego. Teraz, Panie, pozwól odejść swemu słudze w pokoju; bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie. Światło oświeci pogan, ale ja już tego nie zobaczę. Kiedy Twój lud napełni się chwałą, mnie już tutaj nie będzie. Symeon jest jak ślepy, który przejrzał tylko na jedną chwilę – tylko po to, żeby zobaczyć ten konkretny moment. Jak kaleka, którego uzdrowiono wyłącznie dla zrobienia paru kroków. Według jakichkolwiek kryteriów ziemskiego sukcesu jego życie jest nie tyle nawet porażką, co kompletnym nieporozumieniem.