Jan Maciejewski: Z milczenia i mgły

Nie byli obojętni. Nie odwrócili wzroku, nie udawali, że nie widzą tych kilku mężczyzn ani piekła czającego się tuż za ich plecami.

Publikacja: 23.08.2024 17:00

Jan Maciejewski: Z milczenia i mgły

Foto: Fotorzepa/ Robert Gardziński

Zaczyna się od tego, że nazwy ulic zmieniają tonację. Z „Polnej” czy „Granicznej” przechodzą w „Ofiar Holocaustu” czy „Męczeństwa Narodów”. Potem z porannej mgły wychylają się wieże strażnicze, chwilę później – ogrodzenia z drutu. Ale i tak musi minąć jeszcze trochę czasu. Dopiero kiedy ustawiam rower w przeznaczonym do tego miejscu, dociera do mnie, że wsiadam do pociągu na stacji w Oświęcimiu. I że nazwa stacji, która przed paroma godzinami skojarzyła mi się wyłącznie z optymalnym połączeniem, ledwie kilkadziesiąt lat temu oznaczała wyrok śmierci.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Posłuchaj, Beatrycze

Pewnie na tysiąc relacji z przyjazdu do Auschwitz przypada jedna, góra dwie z podróży w odwrotnym kierunku. Patrzę przez okno i myślę o Bohdanie Korzeniewskim. On też wyjeżdżał z Oświęcimia ranem, w towarzystwie pięciu innych szczęśliwców. Za uwolnienie każdego z nich zapłacona została gigantyczna łapówka. Był jeszcze siódmy, ale on musiał zostać. Tuż przed wyjściem, w łaźni, Niemcy zorientowali się, że ma złamaną rękę. A przecież w Auschwitz nikt nikogo nie bije – przed momentem podpisali dokument, w którym zobowiązują się trzymać język za zębami, nie opowiedzieć nikomu nic o tym, co zobaczyli. Wystarczy jednak na nich popatrzeć. Ubranych w to, w czym przyjechali. Koszule i marynarki wiszące jak na manekinach, spodnie, które niepodtrzymywane rękami dawno spadłyby na ziemię. Dorosłych, mierzących średnio po metr osiemdziesiąt mężczyzn, którzy w przeciągu kilku tygodni schudli po kilkadziesiąt kilogramów.

Heroizm nie jest, choć często takim może się wydawać, punktem, czymś nagłym. Jest linią, istnieje jako continuum. Zanim zakończy się ofiarą z własnego życia, jest ofiarą z drugiego śniadania i termosu. 

Siedzą w jednym przedziale, milczący, bo i o czym tu ze sobą rozmawiać? O poprzedniej nocy, którą spędzili w celi śmierci? W końcu tak brzmi oficjalna wersja, że wyjść można było stamtąd tylko jedną drogą – przez komin. Więc Niemcy, może z przyzwyczajenia, a może też trochę z nudów, robili wszystko tak, jakby mieli zginąć, zamiast wyjść na wolność. Nazwiska odczytane na wieczornym apelu, cela śmierci, łaźnia; dopiero cywilne ubrania stanowiły pierwszą wątpliwość, odstępstwo od normy. Zwiastun nadziei.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Zdechł pies z godnością

Pociąg odjeżdżał, jeszcze przed wschodem słońca, w kierunku Śląska. Jechali nim głównie górnicy. „Synowie ziemi” – zanotował Korzeniewski – z których jeden podobny do drugiego. Jakby ten zawód albo wybierał sobie takie same twarze i sylwetki, albo je z czasem ujednolicał. I tak jak bliźniaczo wyglądali, tak też podobnie się zachowywali. Każdy, który otwierał przedział zajęty przez ocaleńców z Auschwitz, nie odzywał się ani słowem, po czym po chwili wyciągał z plecaka i zostawiał im swój termos i kanapki. Zanim wyjechali z Oświęcimia, ich przedział zapełniony był drugimi śniadaniami obcych, milczących, podobnych do siebie jak dwie grudki ziemi ludzi.

Heroizm nie jest, choć często takim może się wydawać, punktem, czymś nagłym. Jest linią, istnieje jako continuum. Zanim zakończy się ofiarą z własnego życia, jest ofiarą z drugiego śniadania i termosu. Anonimowi towarzysze podróży Korzeniewskiego, górnicy z Oświęcimia i okolicznych wsi, dokonali czegoś wielkiego, godnego upamiętnienia i szacunku. Nie byli obojętni. Nie odwrócili wzroku, nie udawali, że nie widzą tych kilku mężczyzn ani piekła czającego się tuż za ich plecami. Śladów jego płomieni na ich twarzach. Nie mówili o tym potem ani ze sobą, ani ze swoimi żonami. Bo o takich rzeczach się nie rozmawia. Ale tak jak wieże strażnicze wyłaniające się z mgły czy krzyki dobiegające z daleka ich uszu – przyjęli jako część rzeczywistości. Coś, na co – być może, jeśli tak zadecyduje los – trzeba będzie udzielić odpowiedzi. Ta decyzja, milcząca akceptacja, jest początkiem heroizmu. Oni o tym nie mówili, może tak być, że nie znali nawet tego słowa. Ale to nie jest powód, żeby nie mówić o nich.

Zaczyna się od tego, że nazwy ulic zmieniają tonację. Z „Polnej” czy „Granicznej” przechodzą w „Ofiar Holocaustu” czy „Męczeństwa Narodów”. Potem z porannej mgły wychylają się wieże strażnicze, chwilę później – ogrodzenia z drutu. Ale i tak musi minąć jeszcze trochę czasu. Dopiero kiedy ustawiam rower w przeznaczonym do tego miejscu, dociera do mnie, że wsiadam do pociągu na stacji w Oświęcimiu. I że nazwa stacji, która przed paroma godzinami skojarzyła mi się wyłącznie z optymalnym połączeniem, ledwie kilkadziesiąt lat temu oznaczała wyrok śmierci.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Nie dać się zagłodzić
Plus Minus
Piotr Zaremba: Granice sąsiedzkiej cierpliwości
Plus Minus
„The Boys”: Make America Great Again
Plus Minus
Jan Maciejewski: Gospodarowanie klęską
Plus Minus
„Bombaj/Mumbaj. Podszepty miasta”: Indie tropami książki
Plus Minus
Władimir Putin, Viktor Orbán. Dziedzice Jurija Andropowa