Żadne życie, żadna śmierć

To była ucieczka przed zagładą. W Aleppo każdy strzelał do każdego. Do wiosek nocami przychodziły watahy morderców. Nie wiadomo, czy to byli rządowi czy powstańcy. Znikąd pomocy. Podążaliśmy więc do doliny Bekaa.

Publikacja: 26.01.2024 17:00

Abdel Kasim Jasem al-Hammadi – fotografuję go z pasją, a on pozuje z cierpliwością jak Naomi Campbel

Abdel Kasim Jasem al-Hammadi – fotografuję go z pasją, a on pozuje z cierpliwością jak Naomi Campbell. Może to jedyna taka chwila w całym jego życiu. Ale – jednocześnie – ta duma, ta jego uchodźcza pycha jest z gruntu fałszywa

Abdel Kasim Jasem al-Hammadi wegetuje z całą rodziną koło wioski Faur w libańskiej dolinie Bekaa od 12 lat. Nie, nie wygląda na zabiedzonego uchodźcę. Co gorsza, nabrał w tym swoim nieszczęściu jakiejś nadzwyczajnej godności. To trochę jak syndrom sztokholmski. Uzależnił się od swojego losu, wygnania, beznadziei. Nie potrafi chyba już bez niego żyć. Gdy stoi pośrodku czystego jak laboratorium namiotu, w tej swojej zadbanej, higienicznej galabii, w chuście na głowie, z różańcem w ręku, wygląda jak szejk jakiegoś zamożnego pustynnego klanu. Można by go wziąć bez charakteryzacji do nowej wersji „Lawrence’a z Arabii”. Wysoki, postawny, szczupły, błyska w półmroku srebrnym zębem. Z twarzy promienieje duma, że nie mieszka na śmietniku, a ten obóz, namioty są jak obozowiska dawnych królów. Fotografuję go z pasją, a on pozuje z cierpliwością jak Naomi Campbell. Może to jedyna taka chwila w całym jego życiu. Ale – jednocześnie – ta duma, ta jego uchodźcza pycha jest z gruntu fałszywa.

Koczowisko, któremu przewodzi, jest na cudzej ziemi. Właścicielowi, libańskiemu chłopu, który przyjął uchodźców z Aleppo, płacą rocznie 200 dolarów od namiotu. Cały obóz to 30 namiotów. Gnieździ się w nich 150 osób. Zasmarkane, przemykające między nogami dorosłych dzieci, wnuki Abdela. W większości urodzone już tu. Nie znają innego życia. Synowie, córki pamiętają Aleppo. Choć coraz słabiej. Kiedyś mieli domy, gospodarstwa, kamienice. Dziś wrastają coraz gęstszymi korzeniami w cudzą ziemię doliny Bekaa. W środku jest całkiem schludnie. Betonowa wypolerowana podłoga. Lśni. W rodzinnej kuchni kobiety uwijają się z workami mąki. Jakieś beczki. Puszki z dżemem. Mleko w proszku. Coś gotują. W środku iluzja normalności. Tyle że na zewnątrz widać, że to cudza farma. Namioty ustawione ciasno. Pomiędzy nimi sznurki na bieliznę. Belki, cegły. Wszystko pokryte grubą warstwą pyłu. Wokół podzielone miedzami pola. Budynki gospodarcze. A koczowisko wygląda jak śmietnik. Ot, zasadnicza sprzeczność w postrzeganiu świata z zewnątrz i od wewnątrz. Pytam sam siebie, czy jedno, czy drugie jest iluzją? Doprawdy nie wiem. Jedno prawda i drugie. Ale bardzo się od siebie różnią.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Marne szanse PiS na powrót do władzy

Muzułmanie nie pomagają

Abdel i kilku starszych koczowiska piją herbatę na rozłożystym ganku jakiegoś budyneczku. Siedzą w cieniu, to ważne. Bo z nieba leje się tak wściekły ukrop, że nie da się oddychać. Uśmiechnięci, wyluzowani.

– Ile lat tu jesteście? – pytam.

Abel jest tu od listopada 2012 roku. Dziś ma 65 lat. Wtedy, kiedy uciekał z całą rodziną, był jeszcze młody – twierdzi.

– To była ucieczka przed zagładą. W Aleppo każdy strzelał do każdego. Do wiosek nocami przychodziły watahy morderców. Nie wiadomo, czy to byli rządowi czy powstańcy.

– A może zwykli bandyci? – dopytuję.

– Tych było najwięcej. Uciekliśmy jednej nocy. Spakowaliśmy trochę pościeli, jakieś ubrania. Byle do libańskiej granicy. Uciekaliśmy ciężarówką. Byle dalej. To były tysiące ludzi. Przez granicę udało się przejść, ale co dalej? Znikąd pomocy. Podążaliśmy więc do doliny Bekaa. Koczowiska powstawały w kilka dni. W okolicach samego Faur jest ich około 30. A dalej na północ, południe, setki, setki.

– Z czego żyjecie?

– Z niczego. Dla mężczyzn pracy nie ma. Kobiety pracują na farmach. Zbierają ziemniaki, warzywa. Dostają za to grosze, ale farmerzy pozwalają, by brały gnijące resztki z pól. Gotujemy je. Trochę wzbogaca to dietę.

– Jakaś pomoc humanitarna?

– UNHCR dostarcza wodę. Poza tym wszyscy mają nas raczej gdzieś. Jakiś czas temu widzieliśmy tu ciężarówkę z jedzeniem z jakiegoś NGO-sa. Przyjechali, policzyli ludzi. I odjechali, nie zostawiając niczego.

– Co jakiś czas dostajemy paczki z World Food Program – dodaje jeden z rozmówców. Niektóre rodziny regularnie. Inne nie. Każda o wartości 100 dolarów. Arabowie? Nie ma od nich żadnej pomocy.

Umma nie istnieje

Nie!!! Buntuje się Abu Bashir z Haladija, miasteczka koło Homs, „naczelnik” sąsiedniego obozu. 44-latek. Ojciec ośmiorga dzieci. Czwórkę przytargał z sobą z Syrii, czwórka urodziła się już tu.

– Byli Katarczycy. Oni jedyni. Qatar Charity. Wsparli nas materacami, kocami i jakimś małym zasiłkiem. Raz byli. Tylko oni.

– Saudyjczycy? Szejkowie z Kuwejtu? Emiratczycy?

– Nigdy nikt z nich się nami nie zainteresował. Mimo że jesteśmy sunnitami, jak oni. Żeby przynajmniej jakieś wsparcie dla dzieci.

– Chodzą do szkoły?

– Niektóre tak. Ale żeby mogły pójść do szkół państwowych muszą mieć dokumenty. Starsze miały jeszcze z Syrii. Ale te urodzone tutaj? Jak je wyrobić? Czasem się udaje, ale Libańczycy nas nie chcą. Nie chcą rejestrować naszych dzieci. To ciężar dla państwa. Kolejna niepotrzebna gęba. Kolejny numer w dzienniku. Dlatego reszta może uczyć się tylko nieformalnie. Jak przyjedzie ktoś z NGO-sów.

– Nie macie żadnego wsparcia od muzułmanów? Jest przecież jakaś umma (cała wspólnota islamska – red.). Płaci się zakat (w państwach muzułmańskich jest to obowiązkowy podatek, w założeniu przeznaczany na ubogich i potrzebujących – red.) na współbraci w potrzebie.

– Umma? Zakat? Chyba nic takiego nie istnieje. Dziesięć tysięcy razy bardziej cenię organizacje chrześcijańskie, jak Caritas, od braci muzułmanów – mówi Abu Bashir, ojciec ośmiorga dzieci.

– Bieda? Dopóki mamy dach nad głową i mamy co jeść, biedy nie ma. Dziewczyny zbierają gnój na polach. Chłopcy terminują w warsztatach samochodowych. Szukają szans na jakiś mały zarobek w Bejrucie. Ot, tyle, by zapłacić za kolejny rok farmerowi od jednego czy kilku namiotów.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Dzwon, który nie chciał zabrzmieć

Piszmy list do króla

Boli mnie ta informacja o braku zainteresowania ze strony braci muzułmanów. Opowiadam, że bogaci Saudyjczycy budują kurort narciarski za biliony dolarów w górach, gdzieś w Arabii. Najbogatsi ludzie świata będą tam szusować po sztucznym śniegu pod zwrotnikiem Raka.

– Po co im sztuczny śnieg? – nie może się nadziwić stary Abdel.

– Do jazdy na nartach.

– A co to jest? – Pokazuję zdjęcia w komórce.

– Wariactwo jakieś – odpowiada Abdel. – Nie mogliby nakarmić moich dzieci?

– Ludzie są wariatami – odpowiadam w pełni świadom tego, że bezczelnie kłamię. To żadne wariactwo. Żadne szaleństwo. Po prostu życie żebraków na tej przeludnionej planecie nie ma żadnego znaczenia. Cóż znaczy jakieś ludzkie robactwo w dolinie Bekaa dla ociekających złotem szejków z Zatoki Perskiej? Śmieci, odpadki cywilizacji zupełnie bez znaczenia.

– Ile by było za to jedzenia – zastanawia się Abu Bashir.

– Nie brakuje im. W tym roku ambasada Arabii Saudyjskiej rozsyłała do dziennikarzy w moim kraju wielkie paczki z daktylami. Dostałem tego ze 40 kilo. Nie miałem komu rozdawać.

– Tu by się przydały! – uśmiecha się Abu Bashir, który kiedyś mieszkał w Arabii Saudyjskiej. Handlował telefonami komórkowymi, więc wiodło mu się nieźle. Niestety, wrócił do domu. A potem wybuchła wojna.

– Wiecie co? – mówię. – Abu Bashir. Trzeba napisać list do jego ekscelencji ambasadora Królestwa Arabii Saudyjskiej w Warszawie. O waszej biedzie, braku pomocy ze strony muzułmanów, głodzie, ubóstwie. Braku przyszłości. Zaniosę im w zębach.

Broni się długo, ale w końcu siada. Daję mu kartkę i długopis. Skrobie coś z trudnością. Ale w końcu wręcza mi zapisaną po arabsku kartkę. Nie pytam, co napisał. Zaniosę do jego ekscelencji. Przysięgam na wasze życie i moje.

Dżasmina

W obozie nr 100 jest cicho. Nawet dzieci nie śmieją się tu na głos. Nie płaczą. Snują się tylko czasem przestraszone, czasem zaciekawione tym, że przyjechał tu ktoś nowy. Łatwo je spłoszyć. Uciekają wtedy i kryją się za kolorowymi spódnicami kobiet. Tylko jedna dziewczynka o olbrzymich oczach jest odważniejsza. Patrzy na mnie. Trzyma się poręczy. Jest w niej siła. Może jako jedyna wyrwie się z tego spłachetka ziemi i zanurzy w odmienność świata. Jak ma na imię? Dżasmina? Nie spytałem. Ale tak już zostanie. Zostanie Dżasminą, piękną księżniczką z bajki o Aladynie. Czy zna tę baśń? Czy ktoś snuje wieczorami jej i jej siostrom, braciom baśnie tysiąca i jednej nocy? To wszak ich dziedzictwo.

Ale co tu o baśniach, skoro nie ma dla nich miejsca w szkołach. Czytać i pisać uczą się od półanalfabetów. Ot, śmiały skok w XXI wiek w żyznej dolinie Bekaa, gdzie winnice zakładali już Fenicjanie ponad trzy tysiące lat temu. A potem Rzymianie budowali w Baalbek słynną świątynię Jowisza. Czy ludzie z obozu nr 100 w ogóle wiedzą, że mieszkają u źródeł cywilizacji? Ale jakie to ma dla nich znaczenie. Ze trzy kwadranse stąd do rzygającego bogactwem i gnijącego w biedzie Bejrutu. Drugie tyle, przez przełęcze Antylibanu, do Damaszku. To ich stolica, choć dalej do niej niż do czasów Rzymian.

– Jakie macie marzenia? – pytam Abdela.

– Wrócić do domu.

– Ale czy to możliwe?

– Nie. Nigdy nie wrócimy. Nie ma już naszych domów.

– To co? W świat? Do Europy? Ameryki?

– Nikt nas tam nie chce. Nie ma szans.

– Tu was też nikt nie chce.

– Wiem.

– Więc co?

– Rozpłyniemy się w przestrzeni. Znikniemy w powietrzu doliny Bekaa.

– Wciąż żyjemy.

Tak. Ale żadne to życie. Żadna śmierć.

Tylko jedna dziewczyna jest odważniejsza. Patrzy na mnie. Trzyma się poręczy. Jest w niej siła. Może

Tylko jedna dziewczyna jest odważniejsza. Patrzy na mnie. Trzyma się poręczy. Jest w niej siła. Może jako jedyna wyrwie się z tego spłachetka ziemi i zanurzy w odmienność świata. Jak ma na imię? Dżasmina? Nie spytałem. Ale tak już zostanie

Foto: Bogusław Chrabota

Abdel Kasim Jasem al-Hammadi wegetuje z całą rodziną koło wioski Faur w libańskiej dolinie Bekaa od 12 lat. Nie, nie wygląda na zabiedzonego uchodźcę. Co gorsza, nabrał w tym swoim nieszczęściu jakiejś nadzwyczajnej godności. To trochę jak syndrom sztokholmski. Uzależnił się od swojego losu, wygnania, beznadziei. Nie potrafi chyba już bez niego żyć. Gdy stoi pośrodku czystego jak laboratorium namiotu, w tej swojej zadbanej, higienicznej galabii, w chuście na głowie, z różańcem w ręku, wygląda jak szejk jakiegoś zamożnego pustynnego klanu. Można by go wziąć bez charakteryzacji do nowej wersji „Lawrence’a z Arabii”. Wysoki, postawny, szczupły, błyska w półmroku srebrnym zębem. Z twarzy promienieje duma, że nie mieszka na śmietniku, a ten obóz, namioty są jak obozowiska dawnych królów. Fotografuję go z pasją, a on pozuje z cierpliwością jak Naomi Campbell. Może to jedyna taka chwila w całym jego życiu. Ale – jednocześnie – ta duma, ta jego uchodźcza pycha jest z gruntu fałszywa.

Pozostało jeszcze 90% artykułu
Plus Minus
„Lipowo: Kto zabił?”: Karta siekiery na ręku
Materiał Promocyjny
Przed wyjazdem na upragniony wypoczynek
Plus Minus
„Cykle”: Ćwiczenia z paradoksów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Justyna Pronobis-Szczylik: Odkrywanie sensu życia
Plus Minus
Brat esesman, matka folksdojczka i agent SB
Plus Minus
Szachy wróciły do domu