Marek Kościkiewicz: Jakość rodzi się ze współpracy

Zawsze doceniałem wagę współpracy. Samemu nic bym nie osiągnął. Połączenie kreatywnych energii zawsze daje efekt – mówi założyciel De Mono i wytwórni Zic Zac, Marek Kościkiewicz.

Publikacja: 24.06.2022 17:00

Marek Kościkiewicz: Jakość rodzi się ze współpracy

Foto: Monika Szalek

Plus Minus: Masz na koncie stworzenie De Mono, mnóstwo przebojów, magazyn „Machina” oraz wytwórnię fonograficzną Zic-Zac, dla której nagrywali Kayah z Bregoviciem, Kazik, Staszek Soyka, Piasek, Varius Manx. Zanim opowiesz o najnowszych planach, przypomnij, jak trafiłeś na muzyczną scenę.

Chodziłem do Pałacu Kultury i Młodzieży na zajęcia do sekcji plastycznej, a kiedy miałem lat trzynaście, dostałem się do zespołu Gawęda i polubiłem życie na scenie. Mieliśmy fajne towarzystwo. W zespole było mało chłopaków, więc gdy pojawiał się nowy, czuliśmy się jak rodzynki w cieście. Czasami śmiano się z nas, uważając nas za grzecznych harcerzy, a przecież prowadziliśmy normalne życie nastolatków i chodziliśmy na imprezy. Z jednej strony pełniliśmy rolę reprezentacji polskiej młodzieży, a z drugiej, gdy zdjęliśmy mundury, było wino, dziewczyny i śpiew. Z Gawędy wywodzi się m.in. Wojtek Mann, Krzysztof Gradowski, twórca filmowego Pana Kleksa i wielu innych znanych artystów. Współpracowały z nami wielkie gwiazdy. Choreografię robił Gerard Wilk, który tańczył potem u Bejarta, a także Witold Gruca oraz Stanisław Jopek z Mazowsza, tata Ani.

Co śpiewałeś w Gawędzie?

To nie miało większego znaczenia. Byliśmy wzmacniani zawodowymi głosami i korzystaliśmy z półplaybacku, więc czuliśmy się na estradzie bezpiecznie. Najważniejszy był ruch sceniczny. Ale nadwornym kompozytorem był Włodzimierz Korcz, przyjeżdżała do nas Alicja Majewska, zaś wspomagające nas partie wokalne, jeszcze przed Perfectem, nagrywał Grzegorz Markowski. Atrakcją były wyjazdy zagraniczne z Mazowszem i Śląskiem oraz Marylą Rodowicz, która była zawsze… jest i będzie! Występowaliśmy w Ameryce, Kanadzie, a także na Kubie, na pamiętnym festiwalu młodzieży i studentów. Niestety, izolowano nas wtedy od kapitalistycznych ekip. A Warszawie znaliśmy w Pałacu Kultury wszystkie tajne przejścia, chodziliśmy na koncerty do Kongresowej, na Budkę Suflera, Rory Gallaghera, węgierską Omegę czy The Pudhys z NRD. Właśnie w Gawędzie poznałem Jarka Szlagowskiego, z którym zaczęliśmy muzykować w Remoncie i Rivierze. Z innym kolegą bywałem w Domu Kultury na Łowickiej, gdzie poznałem Krzyśka Jaryczewskiego, który śpiewał wtedy przeboje Earth Wind and Fire. Nawet mnie zaprosił do wspólnego śpiewania. Podziękowałem, bo nie czułem się na siłach, ale zaprosiłem go do Riviery, gdzie poznał Jarka Szlagowskiego. Ja poszedłem na studia na ASP, a oni zaczęli razem grać i stworzyli Oddział Zamknięty.

Ukończyłeś Akademię Sztuk Pięknych na wydziale wzornictwa, zaprojektowałeś logo De Mono, a wcześniej znak firmowy Oddziału Zamkniętego. Duża sprawa!

Na początku koledzy chcieli mieć coś na koncert. Sugerowałem się symbolem Solidarności. To miało być rewolucyjne, otwarte, dlatego użyłem czerwonej farby, nie zamykałem liter w konturach, widać było maźnięcie pędzla, wolność i swobodę, coś niepokornego. To oddawało ich charakter. Potem znak trafił na okładkę płyty.

Czytaj więcej

Czarodziejska góra Olgi Tokarczuk

De Mono na tle rockowych zespołów było bardziej popowe i eleganckie. Co cię inspirowało?

Muzyczną przygodę zacząłem w podstawówce od słuchania „Dark Side Of The Moon” Pink Floyd. Potem był David Bowie, The Rolling Stones i australijski INXS, który znalazł własną ścieżkę między rockiem a popem i to mi najbardziej odpowiadało. To był czas, kiedy Mick Jagger nagrał płytę „She’s The Boss”, na której grał Jeff Beck, a druga gitara była funkowa. To również mi się podobało. Jednak gdy założyłem pierwszy zespół Mono najbardziej inspirowało mnie The Talking Heads, a potem The Police i Paul Simon w afrykańskim wydaniu. Po koncercie Mono w Hybrydach Piotr Nagłowski napisał w magazynie „Non Stop”, że nie można nas zaliczyć do żadnego nurtu, co mi się spodobało, i jeśli nauczymy się grać – może z nas coś być.

Jaki był początek De Mono?

W Parku poznałem chłopaków z Azylu P. Perkoz chciał wtedy nagrać solową płytę, ale udało mi się go zaprosić na próbę. Przyszedł. Klimat mu się spodobał, ale powiedział, że potrzebny jest wokalista i przyprowadził Andrzeja Krzywego, który miał już za sobą doświadczenia w Daabie. Z kolei jeden z menedżerów zaprosił Roberta Chojnackiego, a ponieważ w INXS i Man at Work byli saksofoniści – to nam też przypasowało. Patent był prosty: ponieważ żaden z nas nie był profesjonalnym muzykiem, chodziło o to, żeby było nas wielu, bo gdy każdy z nas doda muzyczny fragment, to dobra aranżacja pokryje braki w naszych umiejętnościach. Kult działał podobnie, z Kazikiem chodziłem zresztą do liceum im. Reja, był w niższej klasie. A gdy Dom Kultury na Łowickiej wysłał nas z Tomkiem Lipińskiem na Dni Polskie do Moskwy, główny show daliśmy w Hotelu Rossija, co również spodobało się Piotrowi Nagłowskiemu i opisał to w magazynie „NON STOP”. Potem wsparła nas Rozgłośnia Harcerska, podpięto nas pod Krajową Sceną Muzyczną, zaczęliśmy pracować nad pierwszą płytą, gdzie znalazły się przeboje „Kochać inaczej” i „Miasto nocą”. Zaś z myślą o drugiej płycie „Oh Yeah” zaprosiliśmy do studia Kayah, która zaśpiewała w „Zostańmy sami”, oraz Staszka Soykę. Po premierze wyjechaliśmy do Ameryki, gdzie zespół się rozsypał. Mieliśmy dużo czasu, a koledzy nie chcieli ćwiczyć. Siedzieli w domu, a ja z Perkozem jeździliśmy zwiedzać Nowy Jork. Efekt był taki, że w Jarocinie zagraliśmy bez sekcji – Krupicza i Kubiaczyka. Rozkręciliśmy gitary i nie oberwaliśmy kefirami od punkowej publiczności. A gdy wróciliśmy do pierwszego składu, wobec tego, że koledzy nie przejawili wielkiej inicjatywy kompozytorskiej – poinformowałem ich, że nie będę dzielił się tantiemami tak jak wcześniej.

Na trzecią płytę „Stop” napisałeś słowa i skomponowałeś trzy hity „Światła i kamery”, „Statki na niebie” i „Znów jesteś ze mną”.

Generalnie byłem w szoku, że koledzy nie żyją muzyką, nie kupują płyt. Ale każdy mógł przyjść na próbę z piosenką. Jeśli była dobra – wchodziła do programu. Niestety, Perkoz, który miał najwięcej energii, odszedł do T. Love. Nasze brzmienie siłą rzeczy stało się łagodniejsze.

Mieliście bardzo dobry wizerunek, tworzony przez teledyski i glamour, który współtworzyła Agnieszka Maciąg.

Starałem się uczyć od najlepszych. Obserwowałem jak Andrzej Ludew prowadził Republikę, tworząc bardzo spójny image, poczynając od logo, poprzez kostiumy, a na teledyskach kończąc. Pierwsze z nich reżyserowałem sam. Współpracowaliśmy też z Modą Polską, graliśmy na jej pokazach, i tak poznaliśmy Agnieszkę Maciąg, która stała się twarzą naszych klipów. Kiedy nagrywaliśmy „Kamień i aksamit”, pojechała z Andrzejem do Francji, kręcono ich z helikoptera, a ja z resztą kolegów udawaliśmy Francję w Sopocie.

Niedługo potem zespół się rozpadł. Dlaczego?

Z prostego powodu: Andrzej miał wielkie ego, a Piotrek Kubiaczyk nigdy nic nie komponował. Wykorzystali czas, kiedy podpisałem umowę z BMG i na cztery lata miałem zakaz koncertowania. Zgodziłem się na pracę w BMG, bo chciałem ratować Zic Zaca, firmę fonograficzną, którą założyłem z kolegami na początku lat 90. Przeprowadziłem fuzję Zic Zaca z BMG, a jednocześnie wciąż komponowałem dla grupy. W taki sposób De Mono nagrało dwie płyty w 1999 r. i 2001 r. – „Play” i „De Luxe”. Ponownie napisałem wszystkie teksty, skomponowałem część utworów, brałem udział w nagraniu teledysków. Jednak przez cztery lata nie było mnie na scenie i to przeciwko mnie wykorzystano.

Chyba się nie lubiliście…

Raczej nie. Zobaczyłem to, gdy w Opolu zorganizowano nam koncert z okazji 15-lecia działalności. Przyjechałem na próbę i rozpoczął się festiwal pretensji, klasyczna awantura. Oni poszli do sądu, a ja występowałem ze swoim składem De Mono.

Wspomniałeś już o Zic Zacu. Co cię skłoniło do założenia firmy fonograficznej?

Gdy zaczęliśmy rozmawiać z Polskimi Nagraniami o wydaniu płyty, mieliśmy już dobrą pozycję i zależało nam na wydaniu płyty kompaktowej. Usłyszeliśmy, że Polskie Nagrania jeszcze CD nie tłoczą. Postanowiłem zająć się fonograficznymi sprawami sam z pomocą kolegów, jednak miałem w wydawnictwie większościowe udziały. Wszyscy wtedy zaczynali, więc nie było dużej konkurencji. Pomaton zajmował się wtedy muzyką pod znakiem Krainy Łagodności, Izabelin Andrzeja Puczyńskiego dopiero raczkował, tak jak MJM Małgorzaty Maliszewskiej i Andrzeja Woyciechowskiego, gdzie debiutowały Wilki. Robert Gawliński najpierw przyszedł do mnie, ale nie dogadaliśmy się, ponieważ zależało mi, by śpiewał po polsku. Kazika przyprowadził Jacek Kufirski, którego znałem z giełdy płytowej w Hybrydach. Wydałem „Kamień” Kayah, pierwszy jej oficjalny album, od pirata odkupiłem umowę z Mafią i zacząłem nagrywać solowe płyty Piaska. Miałem też umowę z jazzowym Walk Away. Ale naszym największym hitem był Varius Manx. Kiedy promowaliśmy „Abrasax” De Mono, Varius był naszym supportem, a za chwilę sprzedawali już miliony płyt. Na zespół, a w zasadzie na Anitę Lipnicką, zwróciła mi uwagę dziewczyna w Łodzi, która podeszła do mnie przy barze po koncercie. Potem była jakaś impreza w hotelu i zobaczyłem w czarno-białym telewizorze Varius Manx. Spodobało mi się. Załodze Zic Zaca kazałem szukać z Variusem kontaktu. Przesłuchałem „Tokyo” i „Zanim zrozumiesz”, dwa hity. Okazało się, że byli już w wielu firmach, ale kontrakt podpisali dopiero ze mną. Anita nagrała dwie płyty z zespołem, dodawała mu wdzięku i poetyckiej aury, a potem zastąpiła ją Kasia Stankiewicz i „Orła cień”. To był czas, kiedy zagraniczne koncerny, wchodząc do Polski, chciały mieć za partnerów spółki z mocnym krajowym katalogiem. Teraz zresztą też wykupują prawa do wydanych już katalogów, płacąc wielkie pieniądze za przeboje również dlatego, że trudno jest dziś zbudować zespół, który gra na stadionach. Ostatnie takie grupy to U2, Coldplay, może Foo Fighters. A wtedy BMG zgłosiło się do mnie na końcu, gdy EMI związało się z Pomatonem, a PolyGram z Izabelinem, zaś Sony z MJM. Konkurencja rosła, chciałem się więc porozumieć z dużym graczem. Ze mną rozmawiało się im trudno, bo nie byłem biznesmenem tylko artystą, którego ciągnęło do grania. BMG próbowało budować swój katalog samodzielnie, ale opornie im szło. Mieli Liroya i Kasę. Kiedy przyjechał do mnie ich przedstawiciel, umówiłem spotkanie w Barbadosie, gdzie cały czas ktoś mnie zaczepiał i pozdrawiał, co zrobiło na nim duże wrażenie.

Czytaj więcej

Józef Czapski. Żołnierz zakochany w sztuce

Zrobiłeś sobie dobry PR.

Tak. Jednym z warunków umowy była moja niezależność artystyczna. Nie musiałem konsultować z centralą, czy na przykład kontrakt z Elektrycznymi Gitarami ma w Polsce dobre perspektywy, bo skąd mieli to wiedzieć? Wymagali jednak, bym został dyrektorem zarządzającym, co pociągnęło za sobą zobowiązanie, że mogę nagrywać z De Mono, ale koncertować już nie. Finał tej historii znamy.

Kolejnym hitem Zic Zaca była Kayah i Bregović.

Kayah zobaczyłem pierwszy raz, jak śpiewała w chórkach z Tomkiem Lipińskim na Łowickiej. Potem chciałem ją odszukać z myślą o nowej płycie De Mono. Zadzwoniłem do jej mamy, która powiedziała, że Kasia jest w Wiedniu i nie wiadomo, po co tam siedzi, zamiast robić karierę w Polsce. Pojechałem do Wiednia Kasię odszukać. Przyjechała do Warszawy z Turkiem Hakanem Kursunem, realizatorem, producentem, który przygotował orientalną płytę z Kayah z sekcją Krzysztof Ścierański–Marek Surzyn. Planował ją sprzedać Ahmetowi Ortugunowi, szefowi Atlantica, dlatego chciał zachować prawa do wydań zagranicznych, przez co się nie dogadaliśmy. Potem jednak wydałem debiut Kayah, czyli „Kamień”. Miałem w pamięci fascynację Kasi orientem, gdy już w czasie, kiedy wypuściłem na rynek magazyn „Machina”, jej redaktor naczelny Grzesiek Brzozowicz pokazał mi reedycję Bijelo Dugme, macierzystej grupy Gorana. Czytałem dużo światowej prasy specjalistycznej i zainteresowało mnie to, że Bregović miał duży sukces z muzyką filmową na płycie „Ederlezi”. W kraju Polygram sprzedał w tym czasie ponad 150 tys. tej płyty. Wiedziałem też o płytowych duetach Gorana w Turcji i Grecji. Powiedziałem Grześkowi, że możemy podobną płytę nagrać z Kayah i poleciliśmy do Belgradu spotkać się z Goranem w jego domu. Wysłuchał jednej piosenki Kasi, zobaczył jej zdjęcia i powiedział, że robimy płytę w Polsce. Postawił jednak zaporowe warunki dotyczące zaliczki. W BMG szefową działu prawnego była Biliana Bakić i pomogła uzyskać zgodę w centrali na projekt. Goranowi spodobał się mój dom, więc na czas sesji musiałem się z niego wyprowadzić. Przyjechał praktycznie z gotowymi podkładami i zaprosił górali z Sebastianem Karpielem Bułecką, z którym zaprzyjaźniła się potem Kayah.

Sprzedaliście 700 tysięcy egzemplarzy.

Tak, a kiedy brakowało nam trochę do jakiegoś rekordu, wymyśliłem, że kaseta będzie biletem na koncert na Służewcu.

Co z tego miałeś jako menedżer?

Pensję menedżerską.

Nie miałeś premii?

Nie. Miałem wielką radość, bo dzięki takim płytom i artystom Zic Zac był mocną marką. Zawsze doceniałem wagę współpracy. Samemu nic bym nie osiągnął. Połączenie kreatywnych energii zawsze daje efekt. Projekt nie był zresztą łatwy. Kayah walczyła o swoją pozycję. Między nią a Goranem iskrzyło. Potem zrozumiała, że do swojej alternatywnej soulowo-funkowej kariery dodała masową popularność. „Prawy do lewego” był grany wszędzie. Zadzwoniła do mnie zresztą kiedyś i to późno w nocy podziękować za tę płytę.

Wspomniałeś o „Machinie”. Skąd taki pomysł, żeby wydawać polskiego „Rolling Stone”?

Zawsze lubiłem czytać i przeglądać zachodnie magazyny, co robię do tej pory. Zazdrościłem Amerykanom właśnie „Rolling Stone’a”. Bardzo pomógł mi Andrzej Sienkiewicz, który z Tomkiem Biedrzyckim organizował proces wydawniczy. Najpierw naczelnym „Machiny” był Grzesiek Brzozowicz, potem Bogna Świątkowska. Pojawił się Filip Łobodziński, Marcin Prokop. Zależało mi na tym, żeby pismo nie było łączone z Zic Zacem, dlatego „Machina” miała dużą niezależność. Na pierwszej okładce znalazł się Paweł Kukiz, wówczas rewolucjonista. Gazeta była pomyślana jako magazyn muzyczny, zaczynaliśmy od 18 tys. egzemplarzy nakładu, a gdy po kilku numerach zmieniliśmy formułę na lifestylową – nakład się potroił. Zależało mi na dobrym piśmie w atrakcyjnej szacie graficznej, ze zdjęciami i sesjami fotograficznymi, które pozostają w pamięci. „Machina” na siebie nie zarabiała. Były miesiące, kiedy byliśmy na plusie, ale też bywaliśmy na minusie, dlatego wszystko robiłem dla fanu. Wydawałem magazyn przez dwa lata, a potem sprzedałem go amerykańskiemu wydawcy, zresztą niedrogo, potem kontrahent upadł.

Czytaj więcej

Zygmunt Staszczyk „Muniek”: Nigdy nie ufałem Rosji

Co planujesz teraz?

Cały czas komponuję i piszę teksty dla siebie i innych artystów. Chciałem wrócić też do mojego starego katalogu, na który składa się ponad 150 piosenek, Teraz nagrywam nową płytę w nostalgicznej elektroakustycznej aurze: na pewno nie będzie to rock and roll. Zaś koncertowo mam ochotę na kameralną formę, która umożliwia rozmowę z publicznością. Więcej koncertów planuję jesienią, ale już 23 czerwca zagrałem w Scenie Cegielnia w Radzyminie, gdzie mam swoje udziały. Mój wspólnik Adam Przybysz jest znakomitym szefem kuchni, a ja zajmuję się winami, dla których zdałem nawet kurs specjalistyczny. Mamy salę eventowo-koncertową na ponad trzysta osób. Koncerty organizujemy raz w tygodniu. Świetnie sprzedają się występy takich artystów jak Edyta Geppert, Ewa Bem, Alicja Majewska, Hanna Banaszak, ale także Maćka Maleńczuka, Kuby Sienkiewicza, Muńka, Jana Borysewicza, Baranovskiego, Natalii Przybysz , Kaśki Sochackiej oraz Darii Zawiałow i Ralpha Kamińskiego, któremu przez chwilę pomagałem organizacyjnie, kiedy zaczynał karierę. Przed nami zaś koncert Vito Bambino.

Foto: materiały prasowe

Marek Kościkiewicz (1960) w harcerskim zespole Gawęda

Marek Kościkiewicz (1960) w harcerskim zespole Gawęda

Foto: Wojciech Suchocki

Pierwsza grupa Marka Kościkiewicza Mono

Pierwsza grupa Marka Kościkiewicza Mono

Foto: Wojciech Suchocki

Czas De Mono

Czas De Mono

Foto: Wojciech Suchocki

Plus Minus: Masz na koncie stworzenie De Mono, mnóstwo przebojów, magazyn „Machina” oraz wytwórnię fonograficzną Zic-Zac, dla której nagrywali Kayah z Bregoviciem, Kazik, Staszek Soyka, Piasek, Varius Manx. Zanim opowiesz o najnowszych planach, przypomnij, jak trafiłeś na muzyczną scenę.

Chodziłem do Pałacu Kultury i Młodzieży na zajęcia do sekcji plastycznej, a kiedy miałem lat trzynaście, dostałem się do zespołu Gawęda i polubiłem życie na scenie. Mieliśmy fajne towarzystwo. W zespole było mało chłopaków, więc gdy pojawiał się nowy, czuliśmy się jak rodzynki w cieście. Czasami śmiano się z nas, uważając nas za grzecznych harcerzy, a przecież prowadziliśmy normalne życie nastolatków i chodziliśmy na imprezy. Z jednej strony pełniliśmy rolę reprezentacji polskiej młodzieży, a z drugiej, gdy zdjęliśmy mundury, było wino, dziewczyny i śpiew. Z Gawędy wywodzi się m.in. Wojtek Mann, Krzysztof Gradowski, twórca filmowego Pana Kleksa i wielu innych znanych artystów. Współpracowały z nami wielkie gwiazdy. Choreografię robił Gerard Wilk, który tańczył potem u Bejarta, a także Witold Gruca oraz Stanisław Jopek z Mazowsza, tata Ani.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”. Kto decyduje o naszych wyborach?
Plus Minus
„Przy stoliku w Czytelniku”: Gdzie się podziały tamte stoliki
Plus Minus
„The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę”: Historia pewnego czasopisma
Plus Minus
„Bug z tobą”: Więcej niż zachwyt mieszczucha wsią
Plus Minus
„Trzy czwarte”: Tylko radość jest czysta