Dla uniknięcia pomówień o brak krytycyzmu nie rozpocznę tekstu dobranym na jego użytek mottem w brzmieniu: „Timeo Danaos et dona ferentes". Nie dysponuję jeszcze przecież niezbitymi dowodami, którymi mogłabym wesprzeć tezę, że dokonywane od jakiegoś czasu zmiany w prawie karnym sensu largo są podyktowane wyłącznie wolą zastraszania adresatów sankcjami kryminalnymi na wypadek jakiegokolwiek odstępstwa od szablonów postępowania narzucanych przez państwo. Trudno byłoby mi także uwiarygodnić zarzut drugiego dna w każdej z tych zmian, które pod pozorem wysiłków, którym władza publiczna, pod pozorem ulżenia spracowanemu społeczeństwu, de facto osacza je gęstniejącą siecią restrykcji w wolnościach oraz prawach statystycznego obywatela.
Nie muszę milczeć
Pozwalam sobie biadać nad prawem czy to już ustanowionym czy dopiero projektowanym jedynie wówczas, gdy dane rozwiązanie oceniam jako oczywiście nietrafne pod względem systemowym, prakseologicznym lub aksjologicznym, bądź jako skażone doniosłą wadą techniczno-legislacyjną. Zetknąwszy się z prawem niebudzącym zastrzeżeń, popadam w błogostan i z szacunkiem milczę. W obydwóch wariantach staram się zachować ostrożność. Zanim coś powiem lub umilknę, wielokrotnie tekst ustawy czytam, testuję go za pomocą powszechnie akceptowanych metod wykładni prawa, a jeśli tylko nadarza się okazja, dzielę się spostrzeżeniami ze znawcami przedmiotu. I – za co zawsze byłam sobie wdzięczna – potrafię przyznać, że tu czy tam, kontestując lub przyjmując jakieś unormowanie za dobrą monetę, błądziłam. Zdarzało mi się to nawet zawodowo przed Sądem Najwyższym. Nie uważam natomiast, by było niezbędne tłumaczenie mojego tytułu do uczestnictwa w publicznych dysputach na tematy prawne. Wystarczająco chroni mnie rodzime ustawodawstwo, dzięki któremu szczycę się obywatelstwem polskim. Nie sądzę też, żeby przeszkadzała temu moja data urodzenia. Jakkolwiek zdaję sobie sprawę, iż ostatnimi czasy nie brakuje takich, którzy dzielą nas, Polaków, na istoty godne akceptacji oraz na „złogi", w tym bliżej nieokreślone i odnoszone z niesmakiem do stajni Augiasza.
Nieobeznanym w subtelnościach antycznej Grecji śpieszę wyjaśnić, że w drugim przypadku chodzi o koński nawóz. Uprzątnięty przez niejakiego Heraklesa, co dzieckiem w kolebce łeb urwał Hydrze. Syna gromowładnego Zeusa i śmiertelniczki Alkmeny, wnuka boskich Kronosa i Rei. Cóż, autoprezentacja zależy od nas samych. Sprzedajemy swe ego według własnych miar, wag oraz upodobań. I na własne ryzyko. Zwłaszcza gdy mienimy się herosami. Jedni są gotowi kupić byle co, drudzy to coś zignorują, zaś najsprytniejsi zainicjują postępowanie przed kompetentną instancją (ta być może pomieli wolno, ale kiedyś wreszcie o czymś orzeknie). Tak czy owak, insynuacje, jakoby dyskutując głośno o prawie, sędzia czy prokurator wkraczał na obszar mu zakazany, wypada zwekslować choćby odesłaniem do – jakkolwiek to oceniać – absolutnie nieprawniczego dzieła „Afery czasów Donalda Tuska" (Wydawnictwo Zysk i S-ka 2014), którego współautorem jest mój młodszy kolega po fachu, a zarazem urzędujący guru i oficjalny mentor.
A pensje rosną...
Przechodząc do dylematów ściśle jurydycznych, które mnie niepokoją, proponuję przyjrzeć się rządowemu projektowi ustawy nowelizującej kodeks wykroczeń oraz kilka innych ustaw, w redakcji z 26 czerwca 2017 r., promowanemu w mediach, jak również na stronach: www.ms.gov.pl (dalej: projekt). Lekturę dokumentu zacznijmy od części motywacyjnej. Rewelacja goni tam rewelację, choć brakuje pewności, czy autorzy zawsze wiedzieli, o czym piszą. Mimo to niektóre nie wymagają polemik z pozycji Rejtana. Co więcej, deklarowane cele zmian w większości zasługują na aprobatę. Szczególnie koncentrujące się na efektywności postępowania w sprawach o wykroczenia przed sądem. Nie mówiąc o dążeniu do liftingu puli wszystkich spraw, z jakimi corocznie zmagają się sądy karne. Ta pula pęcznieje z powodu przeszkód w prawomocnym zakończeniu postępowania mandatowego oraz nieuchronnych następstw tzw. przepołowienia przestępstw i wykroczeń przeciwko mieniu na podstawie kryterium wartości przedmiotu czynności wykonawczej (w wersji obowiązującej od 9 listopada 2013 r., doszlifowanej z mocą od 21 marca 2015 r. po dwóch wielkich nowelizacjach uchwalonych w poprzedniej kadencji parlamentu). Przypomnijmy, że na polu procedury kluczowy problem sprowadza się do miernej skuteczności mandatów karnych zaocznych, to znaczy nakładających grzywnę na sprawcę wprawdzie spersonalizowanego, jednakże niezastanego w miejscu popełnienia wykroczenia. Obecnie mandat taki pozostawia się w dowolnym miejscu, byleby delikwent mógł go stamtąd niezwłocznie odebrać. Z nadzieją, że to nastąpi oraz że odbiorca mandatowi się podporządkuje (art. 98 § 4 k.p.s.w.).
Szkopuł jednak w tym, że nie każdy sprawca martwi się kwitami znajdowanymi – jak to zwykle bywa – na szybie samochodu za wycieraczką do tego stopnia, by zechciał uiścić grzywnę w ustawowym, bardzo krótkim terminie siedmiu dni. W rezultacie mandat się nie uprawomocnia. Wystawca staje przeto przed koniecznością skierowania wniosku o ukaranie do sądu (art. 98 § 5 k.p.s.w.). Zapewne jakąś liczbę tego typu przeszkód wyeliminowałaby propozycja, by organ, w zależności od sytuacji, był mocen doręczyć delikwentowi mandat w sposób standardowy, natomiast ten drugi miałby na uiszczenie grzywny dni 14 (art. 98 § 4 pkt 2 i § 5 zd. drugie k.p.s.w. w brzmieniu projektu).