Nie mam sztabu ludzi, którzy segregowali by i sprawdzali wiarygodność informacji, począwszy od łamania Konstytucji, dotacji dla firm z blisko spokrewnionymi ministerialnymi stolcami (chodzi o krzesła - za inne skojarzenia nie odpowiadam), skończywszy na maskach antywirusowych kupowanych przez Ministerstwo Zdrowia od instruktora narciarstwa, przyłbicach pachnących oscypkami, respiratorach kupowanych od handlarza bronią. Klawiatura komputera parzy mi palce i krzyczy: uciekaj od tego. Nic nie wskórasz, niczego nie osiągniesz, nic nie zmienisz.
Bezhołowie i wszechogarniająca Polskę hucpa, to aksjomat dzisiejszych fortun i karier politycznych. Oczywiście, nie muszę przypominać o postawach i postaciach godnych szacunku i naśladowania. Na szczęście zawsze byli, są, i będą ludzie do których może odwołać się nadzieja. Twierdzę, że trzeba im wymalować białe krzyże na plecach, oblepić opaskami odblaskowymi, otoczyć specjalną opieką, aby przypadkiem nie potrącił ich samochód i aby żyli jak najdłużej, i swoją obecnością przypominali, że świat do końca nie zwariował.
Zatem, chciałem podzielić się refleksją apolityczną, ogólną, o tym, jak było kiedyś, a jak jest teraz.
Temat trudny. Rozmyślając o tym, od czego zacząć ten felieton, włączyłem telewizor. Wiedziałem, że szklany ekran będzie womitował obrzydliwościami (dopóki granica wewnętrznej mojej emocji nie zostaje przekroczona, wybieram wyrazy choćby staromodne, nie wulgarne; tak, czy siak - włączyłem telewizor). A tu nagle - światło w tunelu. Zawsze mi się ukazuje, gdy widzę jak Pan Prezydent przemawia. Tym razem na spotkaniu gdzieś tam, z potencjalnymi wyborcami. Mnie Pan Prezydent zachwyca, gdy mówi. Jakby uczył się retoryki od samego Demostenesa, a przecież nie udaje Greka. Mnie zachwyca i obraz jego, i słowo. Swoboda z jaką rozmawia "face tu face" z kamerą. Wiara w to, co mówi, choć mam nieodparte przeświadczenie, że nie do końca wie, co myśli, dopóki nie powie. Ale, co tam... Twarz skupiona, słowa wyraźnie wypowiadane, dobra modulacja głosu i rozłożone akcenty. Iskry prawdy jak katiusze radzieckiej armii sypią się z oczu Pana Prezydenta. I za każdym razem dziwię się, że najbliżej stojący ochroniarze nie zapalają się od nich i nie płoną jak pochodnie Nerona. Taka jest w tych oczach siła prawdy i ognia; porównywalna jedynie z najlepszymi mówcami z początku XX wieku.
Niestety, światło w tunelu zgasło. Wśród codziennej, politycznej melasy, podobnej do pijackiego wymiotowania, jak skrawki marchewki, które (kto pije ten wie), choćby nigdy nie zjadło się na zagrychę sałatki warzywnej, zawsze w tej substancji się znajdują, wypłynęła wiadomość, że dzieci, na Dzień Dziecka proszą pana ministra zdrowia o nowe procesory mowy. Dzieci, których jest ponad cztery tysiące, proszą o wymianę paroletnich, przestarzałych procesorów, bo lada moment nastąpi ich pełna izolacja od rówieśników i społeczeństwa. Matki użalały się, że od paru lat błagają o wymianę. Zatem i dzieci prosiły, i matki prosiły, dzieci, matki, matki, dzieci prosiły, i pokazywały swoje rysunki; serduszka, kwiatki, takie tam... Różne, wszystko dla "kochanego" pana ministra. Zatem wszyscy prosili "kochanego pana ministra" o nowe procesory mowy. I to skojarzyło mi się z Panem Prezydentem, który, co prawda cieszy się dobrym zdrowiem i mówczym talentem (pomijając język angielski) ale słuch ma kiepski, gdy chodzi o wołanie suwerena. W odpowiedzi na ten zbiorowy apel, na to wołanie dziecięcych i matczynych głosów, zastępca "kochanego pana ministra", zapewne też bardzo kochany, oświadczył, że konsultacje w tej sprawie są prowadzone, i wielce prawdopodobne jest, że pod koniec tego roku zapadną ostateczne decyzje.