Wystąpienie Joe Bidena na placu Zamkowym było całkiem zgrabne. Dobrze skomponowane, wystarczająco podniosłe, a zarazem niepompatyczne. Należycie niekonkretne i niejednoznaczne w odpowiednich miejscach, a jednocześnie uwzględniające okoliczności. Przede wszystkim zaś wystarczająco przesycone emocjami, żeby dobrze sprzedało się w Polsce.
Pięć lat temu na placu Krasińskich przemawiał prezydent Donald Trump. Ciekawie jest zestawić ze sobą te dwa wystąpienia, bo okazują się zaskakująco podobne, choć wygłoszone w zasadniczo innych okolicznościach. Trump przemawiał w momencie, gdy świat był jeszcze względnie spokojny. Rząd PiS od początku uznawał go za „przyjaciela”, całkiem inaczej niż w przypadku Bidena. Tutaj narracja polityków obozu władzy i bliskich mu mediów zmieniła się wręcz groteskowo radykalnie. Lecz jedna rzecz oba te wystąpienia łączy: w obu amerykańscy prezydenci mówili to, co Polacy bardzo chcieli usłyszeć, co łechce naszą narodową dumę oraz próżność i co sprawia, że wiele osób zapomina o twardej grze interesów.