A przestrzegaliśmy, mógłby powiedzieć ze smutkiem pan premier. Przestrzegaliśmy, potem bezsilnie patrzyliśmy jak nieszczęsne chorwackie lemingi kontynuują swój marsz śmierci. A potem mogliśmy już tylko patrzeć na straszliwe efekty wprowadzenia euro. Już 10 stycznia premier alarmował na konferencji prasowej, że ceny w Chorwacji natychmiast wzrosły o 70–80 proc. Wprawdzie nie było jeszcze żadnych danych statystycznych, ale premier powołał się na bardzo wiarygodne źródło: reporterów polskiej telewizji publicznej. Byli, sprawdzili, wszystkie ceny tak właśnie wzrosły.
Teraz chorwacki urząd statystyczny, niewątpliwie pracujący pod dyktando Berlina, ogłosił swoje kłamliwe dane. Według nich ceny w styczniu zwiększyły się tylko o 0,5 proc., a ich wzrost w skali roku obniżył się do 12,7 proc. z 13,1 proc. w grudniu (dla porównania, w szczęśliwej Polsce w której premier wraz z prezesem banku centralnego dzielnie walczą z próbami wprowadzenia cichcem euro, w grudniu ceny były o 16,6 proc. wyższe niż przed rokiem, a w styczniu prawdopodobnie wskaźnik ten jeszcze się zwiększył).
To, że przeciętnie ceny w Chorwacji niemal nie wzrosły, nie oznacza oczywiście, że nie miały miejsca próby ich podwyższania (państwowe kontrole wykazały wiele takich przypadków, w niektórych sklepach ceny wzrosły nawet o 10–15 proc.).
Jest to znany efekt, który w momencie wprowadzania euro nazwano „efektem cappucino” – cena filiżanki kawy wzrosła we Włoszech z odpowiednika 77 centów przed wymianą waluty, do 1 euro po (a więc o 30 proc.). Wiele takich zmian zaobserwowano również w Niemczech – w niektórych automatach monetę jednomarkową (0,5 euro) zmieniono na jedno euro, co kazało tabloidom twierdzić, że wszystkie ceny się podwoiły i mówić o „efekcie teuro” (od niem. teuer – drogi).
W rzeczywistości przeciętny wzrost cen po wprowadzeniu euro i w Niemczech, i we Włoszech był minimalny i wyniósł przeciętnie poniżej 1 proc. Dlaczego ludzie odczuli to inaczej?