„Jesteśmy przypisani obrazom, dźwiękom, frazom, wersom i pejzażom w zasadzie do śmierci" – twierdzi Eustachy Rylski. Podróżuje dużo i słucha też dużo: „od kilku lat jeżdżę hondą z przyzwoitym oprzyrządowaniem muzycznym. Nie odtwarzam empetrójek, ale płyty CD – jak najbardziej". I, jak ujawnia, nie robi notatek z podróży, ale ta książka jest ich erudycyjnym ekwiwalentem.
Warto przypomnieć, że zanim Rylski stał się literatem, zebrał wiele doświadczeń życiowych. Już jako 17-latek zatrudnił się w bazie samochodowej, uczył się m.in. hotelarstwa, założył firmę transportową. W literackiej młodości miał dwóch idoli: Ernesta Hemingwaya i Jarosława Iwaszkiewicza, jak przyznawał w programie telewizyjnym „Rozmowy poszczególne".
W 1984 roku tuż przed 40. rokiem życia, zadebiutował dyptykiem „Stankiewicz. Powrót". Powieść ta powstała w dwa tygodnie i – jak mówił niejeden raz – wie, że to rekord nie do pobicia. Następną, „Człowieka w cieniu", napisał dopiero po 20 latach.
Przez ten czas tworzył niedużo – kilka sztuk teatralnych, trzy zbiory opowiadań, bo Rylski należy do nielicznych pisarzy, którzy muszą mieć istotny powód, by efekty swoich przemyśleń zaprezentować czytelnikom. A nie są to przemyślenia nieistotne, co potwierdzają liczne prestiżowe wyróżnienia, którymi został uhonorowany.
Najnowszy zbiór wciąga, ale nie przymila się do czytelnika efekciarskimi mrugnięciami. Jadąc, Rylski nie koncentruje się na pokonywaniu odległości w kilometrach, nie imponuje opisami egzotycznych krajobrazów. Wie za to, że „są pejzaże dokładające się do muzyki i jest muzyka dekorująca pejzaż" oraz że „poza zasięgiem nawet największej literatury jest to, co muzyce przychodzi łatwo, czasami wręcz od niechcenia, zdarza się, że przypadkiem". I te przypadki interesują go najbardziej.