Zaplanowany na sobotę koncert Methoda Mana i Redmana to dla Stodoły ciężka próba. Zetknięcie tych muzyków na jednej scenie może się zakończyć reakcją łańcuchową o nieobliczalnych skutkach. Fani rapu zjadą się tłumnie, oczekując najbardziej szalonej imprezy roku.
Klub na ulicy Batorego już trząsł się w posadach, gdy odwiedził go legendarny Wu-Tang Clan. Zapanował amok, a wrzask panował wówczas taki, że trudno było odróżnić od siebie poszczególne piosenki. Armią czarnoskórych z Shaolin dowodził wówczas Method Man. Rymował do rozpalonego emocjami tłumu, stojąc na rękach publiczności.
Jego szamański głos i natura nieokiełznanego showmana urzekły Polaków. Do tego stopnia, że kiedy nad Wisłę wracał sam, koncert trzeba było zdublować. Jest to o tyle frapujące, że Method Man od 15 lat nie nagrał dobrego solowego materiału. Co innego Redman, zwariowany dowcipniś, który swym pozbawionym hamulców muzycznym stylem zainspirował ponoć samego Eminema. Jeżeli zapomnieć o nieudanym „Malpractice”, w jego budowanej przez blisko dwie dekady dyskografii nie ma słabych punktów.
Za to na żywo potrafi rozczarować. Wiedzą o tym najlepiej bywalcy festiwalu Hip-Hop Kemp. Na tej prestiżowej imprezie ledwo ciepły gwiazdor powtarzał się, kończył utwory po 30 sekundach i zostawił po sobie słabe wrażenie.
Gdy jednak panowie przebywają w swoim towarzystwie, wszystkie deficyty idą w niepamięć, a ogromna charyzma się podwaja. Materiał zawarty na dwóch częściach wspólnego „Blackout!” to singiel za singlem, produkcje, do których głowa i biodra bujają się same, prawdziwy festiwal abstrakcyjnych skojarzeń, krzyżowy ogień dowcipów i rymy gęste jak melasa.