Wykładnia polityczna jest jasna: do świąt rząd Mateusza Morawieckiego ma opanować epidemię w Polsce i nie dopuścić do oddania inicjatywy informacyjnej wrogom. A od Wielkanocy ma nastąpić nowa rzeczywistość i odrodzenie. W umysłach obywateli Zmartwychwstanie ma być sygnałem, że polityczne odkupienie się dokonało i teraz można znowu żyć jak dawniej. I głosować na PiS. A przede wszystkim na Andrzeja Dudę – już 10 maja. Trudno byłoby władzy wymyślić bardziej sprzyjającą symbolikę.
PiS ma wyjść z pandemii wzmocnione: na naszych oczach ograniczana jest rola Sejmu i minimalizowane są prawa obywatelskie – do poziomu, który miesiąc temu wydawał się nam niewyobrażalny. Tego wymagają szalejąca epidemia i bezpieczeństwo zdrowotne.
Ale dyrektywa wykuta na Nowogrodzkiej to jednak tylko rozkaz, a nie rzeczywistość. Rozkaz, którego nie ma kiedy testować – trzeba wprowadzać w życie od razu. Rezultat jest niepewny. Pewnie dlatego podczas wtorkowej konferencji prasowej Mateusz Morawiecki sprawiał wrażenie, jakby komunikat o dalszych ograniczeniach swobody poruszania się nie mógł mu przejść przez usta. Premier mówił o wojnie, o odbudowie, o solidarności... O dziadkach i pradziadkach nawet. Dlaczego? Bo wie, że meritum może zdenerwować jego własnych wyborców, a do tej pory robiono wszystko, by wyłącznie ich dopieszczać. A jeśli śruba dokręcona zostanie zbyt mocno? Jeśli się zdenerwują i zamiast posłuchać, zaczną się buntować? Kiedy nastąpi ten moment, w którym po okresie zawierzenia władzy społeczeństwo przestanie jej ufać?
No i zagrożenie największe: co wtedy, kiedy okaże się, że teoretycznie dostosowane do modeli z innych krajów, oczekiwane przez wszystkich zwijanie się epidemii nie nastąpi?