Ledwie trzy tygodnie temu Joe Biden apelował u stóp Zamku Królewskiego w Warszawie o obronę świata wolności i demokracji. Mówił, że ta batalia rozstrzygnie się na Ukrainie. Ale przekonywał też: „Świat jest w kluczowym momencie. Decyzje, które będziemy podejmować w ciągu najbliższych pięciu lat, rozstrzygną o przyszłości świata na wiele dziesiątków lat. Dotyczy to Ameryki i innych narodów”.
W tamtym momencie propagandziści PiS przekonywali, jak ważna jest Polska, skoro amerykański prezydent zdecydował się na wygłoszenie właśnie w jej stolicy takiego apelu. Wskazywali, że nie może być lepszego dowodu na to, że – inaczej niż uważa Bruksela – pod rządami obecnej władzy w pełni są respektowane swobody demokratyczne.
Czytaj więcej
Ministerstwo Spraw Zagranicznych poinformowało o „wezwaniu” ambasadora Stanów Zjednoczonych Marka Brzezinskiego w związku z działaniami jednej ze stacji telewizyjnych w Polsce. Chwilę później zmieniło komunikat, pisząc o „zaproszeniu” dyplomaty.
Dziś jednak staje się jasne, że polski rząd zupełnie inaczej rozumie wolność i swobodę debaty niż to widzi Biały Dom. I potwierdza to ocenę Bidena, że przyszłość świata rozstrzygnie się w nadchodzących latach nie tylko na Ukrainie, ale i w innych narodach, także w Polsce.
W optyce polskich władz działalność mediów może mieć tylko jedno uzasadnienie: udział, za odpowiednią gratyfikacją, w akcji propagandowej koniecznej dla utrwalenia obecnego układu politycznego w naszym kraju.