Świat znalazł się w momencie przełomowym. Najbliższe pięć lat rozstrzygnie, jak będziemy żyli przez kolejne dekady – zapowiedział w przemówieniu u stóp Zamku Królewskiego Joe Biden.
Ten proces już się zaczął i podróż amerykańskiego prezydenta do Europy Wschodniej jest tego ważnym elementem. Najpierw niespodziewany wyjazd do Kijowa: znak, że Waszyngton nie tylko nie traktuje już Ukrainy jako części rosyjskiej strefy wpływów, ale jest gotowy na lata związać przyszłość z tym krajem. Wiadomo już, że od wyniku tej wojny nie tylko będzie zależała spuścizna Putina, ale i samego Bidena, który mimo podeszłego wieku będzie starał się o kolejną kadencję, aby „zakończyć robotę” w Ukrainie.
Czytaj więcej
Wobec zagrożenia ze strony Rosji prezydent USA spotkał się osobiście z liderami flanki wschodniej.
Ale o kształcie przyszłej równowagi geostrategicznej daje pojęcie także środowe spotkanie amerykańskiego prezydenta z przywódcami dziewięciu państw flanki wschodniej NATO. Najprawdopodobniej z powodu napiętych stosunków z Brukselą i Berlinem polskie władze nie zdołały przekonać do gościnnego udziału w nim liderów kluczowych państw NATO – Francji, Niemiec czy Wielkiej Brytanii. Ale fakt, że Biden przełamał swoją niechęć do rządów PiS i puścił w zapomnienie czasy, kiedy Andrzej Duda kibicował wyborowi niebezpiecznego dla amerykańskiej demokracji Donalda Trumpa, pokazuje, że Stany mają świadomość, że środek ciężkości Europy przesunął się na wschód i Ameryka musi ten region traktować priorytetowo. Tym bardziej że nie wiadomo, czy już wkrótce Rosjanie nie otworzą nowego frontu walk w Mołdawii, co uczyni Rumunię równie ważną dla USA co Polska.
Ale ofiarą tych manewrów nie są tylko poszczególne kraje zachodniej Europy. Jest nimi sama Unia. Przynajmniej od zjednoczenia Niemiec trwa debata o przekształceniu Wspólnoty w siłę polityczną, a nie tylko gospodarczą. Jednak w chwili próby, największego konfliktu u granic UE od drugiej wojny światowej, to Waszyngton przejmuje przywództwo Zachodu, nie Bruksela.