Ten strajk przebija propagandową machinę telewizji publicznej i wszystkich mediów narodowych. W małych miejscowościach, tam gdzie TVP króluje, pierwszy raz od czasu przejęcia władzy przez PiS ludzie rozmawiają na ulicy o strajku nauczycieli. Jedni są za, inni (w mniejszości) – przeciw. Ale interesują się, obchodzi to ich, niepokoi, zmusza do zaangażowania. To nie jest manifestacja w odległej Warszawie. To dzieje się tuż przed nosem, w szkołach, do których chodzą ich dzieci i wnuki. W których uczą znajomi nauczyciele, sąsiedzi i członkowie rodzin. Taki protest niełatwo zlekceważyć, przełączając odbiornik na turecki serial.
Skala strajku zmusza do samodzielnego myślenia – bo skoro protestują osoby niezwiązane z polityką, dobrze znane, „swoje" – to coś musi być nie w porządku. Jeśli ci, którzy do tej pory łączeni byli z działalnością popierającą władzę, jak wielu aktywistów NSZZ „S", przystępują do protestów przeciw niej, i to wbrew stanowisku własnej centrali – to znaczy, że wykracza on poza wąskie i odległe być może zwykłym ludziom ramy politycznego sporu. Tego aspektu konfliktu z nauczycielami władza chyba nie wzięła pod uwagę.
To także dla tysięcy uczniów pierwsza lekcja realnej polityki, pierwsza okazja do użycia słowa „strajk". I konieczność oceniania postaw dorosłych, toczących prawdziwą bitwę nad ich głowami, i stawiania pytań o to, kto jest za to wszystko odpowiedzialny. Surowa ocena będzie dotyczyć rządzących, bo nauczyciele budzą zainteresowanie uczniów i szacunek, nawet jeśli pani od matematyki czasem za dużo zadaje.