Reżyserki często odcinają się od etykiety „kino kobiece". A pani?
Justine Triet: Ja też nie do końca wiem, co takie określenie miałoby oznaczać. Ale oczywiście jestem kobietą i lubię opowiadać o kobietach. To naturalne, potrafię je lepiej zrozumieć. Moje filmy rodzą się też z moich własnych przeżyć i lęków, choć żaden z nich – ani „Solferino", ani „Victoria", ani „Sybilla" – nie jest autobiograficzny. Zwykle zaczynam od obrazu kobiety, która wraca do domu, jest żoną, matką. A jednak moje bohaterki kryją w sobie tajemnice, traumy przeszłości, czasem nie wytrzymują, rozpadają się, płacą wysoką cenę za swoje marzenia i ambicje, próbują się podnieść. To kino kobiece czy po prostu ludzkie?