Na napisanie tej mini-recenzji otrzymałem specjalną dyspensę (zgodę) kierownictwa Redakcji, łamię bowiem obecnie świętą zasadę krytyków, że nie piszę się o filmach, których nie obejrzało się do końca. W kontekście „Wszystko wszędzie naraz” najważniejsze wydaje się jednak to, że filmu do końca obejrzeć się nie da (twórcy to spryciarze: eliminują krytycznych recenzentów!) lub oglądaniu filmu do końca towarzyszy absolutne poczucie bezsensu oraz straty czasu.
Oczywiście: to odczucia jak najbardziej subiektywne i każdy może mieć inne subiektywne odczucia, w tym entuzjastyczne. Ja jednak swoje subiektywne emocje postanowiłem maksymalnie zobiektywizować. Pierwszy raz oglądałem film kilkadziesiąt minut i do wniosku, że to nie ma sensu doszedłem razem z żoną (najlepiej dla tego tekstu byłoby dodać, że po raz pierwszy w życiu mieliśmy takie samo zdanie).
Czytaj więcej
Film „Wszystko wszędzie naraz” Daniela „Dana” Kwana i Daniela Scheinerta zdobył 7 Oscarów.
Potem były kolejne nominacje, a gdy przekroczyły liczbę ponad stu – postanowiłem obejrzeć film po raz kolejny. Z żoną. Tą samą. To może zawęża obiektywizm tekstu, jednak i przy drugiej próbie obejrzenia filmu, choć tym razem do końca brakowało nam ledwie kilku minut, i tym razem doszliśmy do wniosku, że nasze poświęcenie jest bez sensu. Jak to się pięknie mówi: odpadliśmy w poczuciu beznadziei.
Wszystkich tych, którzy zaryzykowali przeczytanie tego tekstu przepraszam, że dopiero teraz postaram się poinformować o czym jest ten film. Oczywiście mógłbym przesadzić i napisać, że o niczym. Rzecz w tym, że historia kobiety, która ma na głowie cały świat – patriarchalnego i fochowatego ojca, wycofanego, niezdarnego męża, nieheteronormatywną córkę, rodzinną firmę, podatki itd – została ubrana w konwencję, którą może lepiej określiłby i polubiłby ktoś kto w kinie zwanym B i C, a nawet D i E, a także komiksowym, s-f, opartym na efektach specjalnych - jest bardziej biegły. Przede wszystkim zaś rozkochany.