- Ojcem chrzestnym mego aktorstwa był Dudek Dziewoński- mówił przed laty w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej". - Za kulisami łódzkiego Teatru Syrena - gdzie biegałem patrzeć, jak tańczy moja ukochana Alina - spytał mnie, ile mam wzrostu. Odpowiedziałem, że 182 cm. "Powinieneś być na scenie. Przygotuję cię. Strzelisz monolog Papkina". Lenistwo nie pozwoliło mi opanować na czas tekstu, ponieważ hołdowałem zasadzie, co masz zrobić dzisiaj, zrób pojutrze, a będziesz miał dwa dni wolne. Na egzaminie udawałem schrypniętego. "Pan do teatru dla głuchoniemych? - huknął na mnie Zelwerowicz. - W niedzielę ferujemy wyroki. Jak panu gardło nie wyzdrowieje, to niech pan nie przychodzi". Obkułem Papkina. Zacząłem i słyszę tłumione śmiechy - albo jestem taki dobry, albo kompletna rura. Spytali, kto mi pomagał. Mówię, że Edward Dziewoński. I tu ryk śmiechu: "To widać, to widać...". Wspaniały, złośliwy karzeł Jacek Woszczerowicz chciał mnie obejrzeć w ruchu. Zaproponowałem wciąganie po linie. Był wystarczająco próżny, by pokazać swoją wersję. Patrzę na to i odzywam się jak kretyn: "Niedobrze pan to robi - cud, że mnie nie wyrzucił. - Przede wszystkim powinien pan spróbować, czy ta lina jest wystarczająco mocna. A wciągając się, trzeba ją też chwytać nogami". Pokazałem, rozłożył ręce. Kilka miesięcy mnie nie dostrzegał. W końcu podszedł: "Złoty panie, oni się męczą, nie zawsze mają poczucie ciała. Niech pan weryfikuje, czy mam oglądać to, co robią, czy nie". Zostałem jego asystentem.