Dane dotyczące bezrobocia w Polsce mimo pandemii i kryzysu wywołanego lockdownami nie są najgorsze. Według GUS stopa bezrobocia w lutym wynosiła 6,5 proc. Wolno rośnie bezrobocie rejestrowane. Zdaniem rządu taki poziom utrzyma się przez cały, bardzo trudny, rok 2021. Świadczyć ma to o skuteczności podejmowanych działań.
Jak to zwykle w statystykach, cały „myk" tkwi w szczegółach. Sytuację na rynku pracy kształtują zamierzenia inwestycyjne firm, liczba i atrakcyjność ofert pracy czy wysokość wynagrodzeń. Także tarcze antykryzysowe, które miały zapobiegać zwalnianiu pracowników, głównie posiadających umowy o pracę. Ich efekt to tzw. zombie jobs, miejsca pracy faktycznie „martwe", istniejące tylko dzięki tej pomocy. Nie wiadomo, ile jest ich u nas, ponieważ stan rynku pracy jest oceniany właśnie poprzez bezrobocie rejestrowane.
Ograniczenia działalności gospodarczej wywołane lockdownami powodują, że najmocniej odczuwają je osoby zatrudnione na umowy o dzieło lub zlecenie. A w tej grupie uderzają przede wszystkim w ludzi młodych, między 25. a 29. rokiem życia. Stawiających często pierwsze kroki na rynku pracy. Statystyki nie obejmują skali tego zjawiska. Niewielką pociechą jest, że dotyczy to większości krajów europejskich.
To, że pierwsi tracą pracę ludzie młodzi, jest nawet zrozumiałe. Mają oni najmniejszy dorobek zawodowy, fatalnie skonstruowane umowy, znajdują się najczęściej na dole hierarchii firmowych. Zwykle są też bez obciążeń: rodziny czy kredytu. Łatwiej jest więc ich zwolnić.
Nie znaczy to jednak, że taki stan rzeczy należy aprobować. Bezrobocie wśród ludzi młodych jest prawdziwym długofalowym obciążeniem dla gospodarki. Brak pracy powoduje, że ludzie ci później zaczynają myśleć np. o stabilizacji i założeniu rodziny. A to ma już wymierny skutek gospodarczy.