To trudne do uwierzenia, ale rosyjskie koncerny naftowe wciąż najlepiej zarabiają na złożach ropy odkrytych w czasach sowieckich. Licencje na ostatnie trzy wielkie złoża lądowe Rosji zostały sprzedane przez Kreml dziewięć lat temu. Największe – złoże Imiłorskiego (193 mln ton ropy i 24 mld m sześc. gazu) w okręgu Chansy-Mansyjskim dostał Łukoil za 1,64 mld dol. Złoże Szpilmana (146 mln t i 14 mld m sześc.) padło łupem prywatnego Surgutnieftiegazu (cena sięgnęła 1,5 mld dol.), a najmniejsze – Łodocznoje dostał TNK-BP (należy teraz do Rosnieftu) za 150 mln dol. Zasoby to 43 mln ton ropy i 70 mld m sześc. gazu.
Tym samym w Rosji nie ma już więcej rozpoznanych wielkich złóż lądowych ropy. Nowe pokłady kopalin są na podmorskim szelfie Rosji – pod dnami lodowatych mórz rosyjskiej północy – Karskim, Peczorskim, Łaptiewów, Wschodnio-Syberyjskim, Ochockim. To złoża tzw. federalnego znaczenia, do których w Rosji zalicza się ropę (złoża od 70 mln t), gaz (od 50 mld m sześc.), złoto od 50 t i miedź od 500 tys. t.
Arktyczne eldorado wymaga ogromnych pieniędzy oraz dostępu do zachodnich technologii wydobycia z dna morskiego. Posiadający licencje na wiercenia w rosyjskiej Arktyce Gazprom i Rosnieft zawarły alianse z zagranicznymi koncernami z USA, Włoch, Norwegii i Holandii.
Zajęcie Krymu przez Rosję skutkujące zachodnimi sankcjami, uniemożliwiło tę współpracę. Z Rosji wycofały się m.in. amerykański Exxon Mobil i włoski Eni.
Nie ma technologii, nie ma sprzętu, nie ma wydobycia. Rosjanie próbują więc obejść sankcje.