Dla historyków piszących w przyszłości o instytucjonalnej ewolucji Unii Europejskiej rola Polski będzie trudna do przecenienia. Ale nie dlatego, że – jak jeszcze niedawno proponował Jarosław Kaczyński – mamy jakieś konstruktywne wnioski w sprawie zmiany traktatów, za którymi chętnie podążyłyby inne państwa. Nasza dziejowa rola sprowadza się do tego, że UE musi sobie odpowiedzieć na pytanie: jakie są granice łamania praworządności przez państwo członkowskie?

Komisja Europejska prowadzi z Polskę grę. Z jednej strony próbuje dialogu, bo nie chce izolowania dużego i ważnego kraju, którego zaangażowanie jest potrzebne w wielu unijnych politykach. Jednocześnie podejmuje działania dyscyplinujące. Do tej pory wydawało się, że skuteczne są jedynie wyroki unijnego Trybunału Sprawiedliwości. Jednak wniosek premiera Mateusza Morawieckiego do TK o sprawdzenie konstytucyjności prymatu prawa UE nad krajowym podważa tę strategię. Co więcej, to przepis na kompletny chaos: 27 państw UE musi przestrzegać prawa wspólnotowego. Jeśli kraje zaczną stosować je wybiórczo, to Unia przestanie działać. I tego dotyczy czwartkowy list komisarza Didiera Reyndersa z apelem o wycofanie wniosku Morawieckiego z TK.

Czytaj też:

Bruksela chce, by Morawiecki wycofał wniosek do TK

Jak duże jest zagrożenie ze strony Polski, widać było dzień wcześniej, gdy KE zdecydowała się nieoczekiwanie na wszczęcie procedury o naruszenie prawa UE przez Niemcy, za wyrok ich sądu konstytucyjnego częściowo podważający prymat prawa UE. Co prawda przedmiot tamtego wyroku już został wyjaśniony, ale to, jak radośnie rządzący w Polsce zareagowali rok temu na orzeczenie sądu w Karlsruhe, pokazało KE, że trzeba raz na zawsze wyjaśnić sprawę pierwszeństwa prawa unijnego. A dla tych, którzy tego nie zrozumieją, jest jeszcze w zanadrzu mechanizm uzależniający wypłatę unijnych funduszy od przestrzegania niezależności sądów. Polska zaskarżyła go do unijnego sądu. Tego samego, którego wyroki chce teraz podważać.