Czytaj także: Bez rygorów karnych za "polskie obozy". Zostaje droga cywilna
Chodzi o uznanie cierpień
Działa ramię w ramię z Hermannem Lüdekingiem, który jako dziecko został porwany z Łodzi, a następnie wychowany w niemieckiej rodzinie. Lüdeking czuje się poszkodowany, bo po dziś dzień nie zna swojej prawdziwej tożsamości, zaś jego przybrana matka nigdy nie traktowała go jak prawdziwego syna. – Oni czekają na to, że wszyscy wymrzemy. Nie chodzi mi o pieniądze, kwota jest nieważna, chodzi tylko o to, by uznali naszą krzywdę oraz to, że byliśmy ofiarami – mówi Lüdeking.
W imię aryjskiej rasy
82-latek jest jednym z tysięcy dzieci, których Niemcy porywali z Polski i innych krajów okupowanych przez III Rzeszę. Celem było zasilanie „aryjskiej rasy" i realizacja poleceń szefa SS Heinricha Himmlera, który postanowił „ściągać germańską krew ze wszystkich zakątków świata, rabować ją i kraść, gdzie to tylko będzie możliwe". Chodziło o to, by siłą zmuszać dzieci do nauki niemieckiego i wcielając do niemieckich rodzin, robić z nich Niemców.
Miało to służyć pomnażaniu liczebności niemieckiego narodu. Do germanizacji wybierano przede wszystkim dzieci o jasnych włosach i niebieskich oczach, a także spełniające inne kryteria „aryjskości", jak na przykład rozmiary czy proporcje różnych części czaszki. Niemieccy urzędnicy porywali dzieci z domów, na ulicach, podczas akcji pacyfikacyjnych na przykład na Zamojszczyźnie oraz – to częsty proceder – z sierocińców.
Tysiące porwanych dzieci
Taki los spotkał Hermanna Lüdekinga, który w momencie porwania miał niespełna 6 lat i nazywał się Roman Roszatowski. Fałszywą metrykę z nowym imieniem i nazwiskiem wystawił mu dopiero Lebensborn – nazistowska organizacja zajmująca się przymusową germanizacją porwanych dzieci przy użyciu brutalnych metod. Roman trafił w 1942 roku do ośrodka Lebensbornu w Kohren-Sahlis pod Lipskiem, do którego zgłaszały się niemieckie rodziny chcące przyjąć pod dach „dzieci ze Wschodu". Tak nazywano zrabowane dzieci, by nie mówić o rabunkach i tuszować zbrodnie. Niemieccy opiekunowie mieli myśleć, że przyjmują pod opiekę dzieci folksdojczów w krajach okupowanych przez Rzeszę. Dlatego dzieci musiały mówić po niemiecku i zapomnieć o swoich polskich korzeniach. Do ośrodka, w którym przebywał Roman, zgłosiła się Maria Lüdeking, prosząc o przyznanie jej chłopca, bo jej syn poległ na froncie. Jako zasłużona działaczka nazistowskiego Związku Niemieckich Dziewcząt miała prawo wybrać sobie dowolne dziecko. Wybór padł na Romka, który później stał się Hermannem Lüdekingiem.
Poszukiwanie własnej tożsamości
Maria Lüdedking nigdy nie chciała powiedzieć, czy i co wie na temat jego biologicznych rodziców. Hermann po dziś dzień nie wie, kim byli. Przez większość dorosłego życia zmagał się z tym pytaniem, na które – pomimo poszukiwań – nie znalazł odpowiedzi. Uważa, że odszkodowanie należy się zrabowanym dzieciom nie tylko za wyrywanie ich z naturalnego środowiska i brutalne traktowanie w ośrodkach Lebensbornu, ale także za szkody moralne wynikające z wieloletnich zmagań w poszukiwaniu własnej tożsamości. – Mam 82 lata i nadal nie wiem, kim jestem – mówi.