Podczas pierwszej kampanii prezydenckiej Lecha Wałęsy, na jesieni 1990 roku, podczas ulubionych przez szefa NSZZ „S" wieców, powietrze było elektryczne. Atmosfera gęsta od oczekiwań, nadziei i wiary. Oto pojawiał się wspierany przez Porozumienie Centrum i... Kongres Liberalno-Demokratyczny (Jacek Merkel był szefem sztabu wyborczego) – mąż stanu, który jako pierwszy niekomunistyczny prezydent miał każdemu dać po 100 milionów i zapewniał: „Jestem mądry Waszą mądrością". Miłość przepełniała serca zgromadzonych. Wałęsa był faworytem i wygrał. Przebił Tadeusza Mazowieckiego charyzmą dzięki zbudowaniu elektoratu wierzącego: zagorzałych zwolenników, gotowych pójść za nim do urn wyborczych. Ówczesny, pierwszy solidarnościowy premier nie wszedł nawet do drugiej tury, ustępując działającemu w myśl czystych teorii spiskowych Stanowi Tymińskiemu. To była lekcja założycielska dla polskiej demokracji. Chłodną argumentacją wyborów się nie wygrywa. Jarosław Kaczyński, jeden z budujących wtedy pozycję Wałęsy, dobrze to zapamiętał.