Michael Jordan przez całą karierę unikał politycznych deklaracji, bo korzyści płynące z nieskażonego światopoglądem wizerunku można było mierzyć w dolarach. Stąd jego sławne zdanie: „Republikanie też kupują buty", gdy pytano go, dlaczego nie poparł czarnoskórego kandydata do Senatu w Karolinie Północnej, gdzie się wychował, w starciu z rasistą.
To pokolenie odeszło jednak do historii sportu i Ameryki. LeBrona Jamesa, czyli jego głównego rywala w walce o rząd dusz w koszykówce, ulepiono już z innej gliny, od lat jest on zatwardziałym wrogiem Donalda Trumpa.
Gwiazdor Los Angeles Lakers wzywał do udziału w wyborach i porównywał urzędującego prezydenta do klauna. Cztery lata temu, gdy Trump pokonał Hillary Clinton, koszykarz niczym prorok złej sprawy oznajmił, że nienawiść zawsze istniała w Ameryce, a dzięki Trumpowi stała się modna.
– On nie rozumie, jaką mocą dysponuje lider tego pięknego kraju – wyjaśniał LeBron. – Nie rozumie, jak wiele dzieci patrzy na prezydenta, oczekując wskazówek, przywództwa, słów zachęty. On tego wszystkiego nie rozumie i właśnie przez to, bardziej niż z jakiegokolwiek innego powodu, robi mi się niedobrze.
Nie poszli do Białego Domu
Prezydent podczas jednego z ostatnich przedwyborczych wieców odpowiedział koszykarzowi. – Nie oglądałem żadnego meczu. Nudziło mnie to. Jeżeli nie szanujecie naszego kraju, jeżeli nie szanujecie naszej flagi, nikt nie chce was oglądać – perorował, a tłum jego zwolenników skandował: „LeBron jest do bani".