Krystyna Pawłowicz, dziś sędzia TK z namaszczenia PiS, w 2013 roku, jeszcze jako posłanka PiS mówiła, że wybory korespondencyjne grożą "handlem pakietami wyborczymi i głosami" i "stworzą groźbę skupowania, nawet w dużych ilościach, co w Polsce jest bardzo realne". A przecież w tamtym okresie nie chodziło o powszechne wybory korespondencyjne, a jedynie uzupełnienie klasycznej formy głosowania. Czy rzeczywiście, według PiS, w 2013 roku wybory korespondencyjne – nawet w ograniczonej formie – były zamachem na demokrację a w 2020 roku mają być tej demokracji gwarantem? Wiele wskazuje na to, że część obozu Zjednoczonej Prawicy rzeczywiście nie widzi w takim dwójmyśleniu żadnej sprzeczności.
Powodem jest myślenie o polityce w kategoriach personalnych, a nie instytucjonalnych. Hołdowanie filozofii myślenia o państwie, w której kadry decydują o wszystkim, a instytucje są jedynie narzędziem w rękach owych kadr – a nie rzeczywistym szkieletem państwa wyznaczającym nieprzekraczalne ramy w których może poruszać się władza. W 2013 roku – z perspektywy polityków PiS – krajem rządzili po prostu źli ludzie, którym trzeba podejrzliwie patrzeć na ręce, bo z pewnością każde ich działanie służy czynieniu zła. Dziś sytuacja jest – wciąż pozostając przy perspektywie polityków PiS – diametralnie inna. Krajem rządzą ludzie dobrzy, którzy – nawet jeśli naginają reguły gry, czy wręcz niszczą instytucjonalne ramy państwa – to w efekcie musi to przynosić dobre skutki. Ten swoisty polityczny manicheizm pozwala – niemal na jednym oddechu - potępiać najmniejsze grzechy przeciwników politycznych i usprawiedliwiać największe swoje grzechy. I unikać przy tym jakiegokolwiek poczucia dysonansu. Skoro bowiem rządzący rozpisują role na scenie politycznej tak, że oni są siłami dobra, a cała reszta to siły zła, to nawet jeżeli wszyscy muszą zdawać sobie sprawę, że organizowane naprędce wybory korespondencyjne budzą wątpliwości co do tego czy będą powszechne (problem z głosowaniem poza granicami Polski, problem z dostarczeniem kart wszystkim uprawnionym do głosowania), bezpośrednie (udział Poczty Polskiej jako pośrednika między głosującymi a komisjami wyborczymi) czy tajne (problem z anonimizacją głosów), to nie jest to problemem. Bo najważniejsze jest to, że intencje są dobre.
To bardzo bałamutne i skrajnie dewastujące myślenie o państwie – na dodatek stwarzające groźny precedens. Większość rządząca przyznając sobie prawo do swobodnego kształtowania prawa wyborczego w przededniu wyborów, otwiera furtkę do tego, by w przyszłości jakaś kolejna większość zrobiła to samo. Słabością politycznego manicheizmu jest bowiem to, że druga strona, wpisana w taką logikę sporu, definiuje sytuację odwrotnie: i gdy przyjdzie kolej na jej rządzenie to ona będzie mieć pokusę, by zastałe instytucje naginać do swoich potrzeb. Tym samym rola wszystkich instytucji staje się czysto fasadowa – są one jedynie łupem w politycznej walce nie dając obywatelom żadnych gwarancji bezpieczeństwa ani przewidywalności co do tego, czego mogą oczekiwać od państwa. A to już konstrukcja państwa rodem z tradycji wschodu, gdzie suwerenna jest władza, a nie społeczeństwo.
Niestety dziś wiele wskazuje na to, że taki właśnie będzie najtrwalszy skutek rządów PiS. Efektem przeświadczenia, że to co jest dobre dla PiS, jest dobre dla Polski, będzie stworzenie podstaw systemu, w którym prawo i instytucje państwa mają służyć rządzącej większości. Ale PiS to nie Polska. Polityczna karta kiedyś się odwróci. Wtedy jednak dzisiejsza większość, na własne życzenie, podaruje nowej większości narzędzia do sprawowania władzy bez żadnych systemowych hamulców.
Z tej perspektywy ewentualne zwycięstwo Andrzeja Dudy w wyborach korespondencyjnych może się okazać zwycięstwem pyrrusowym.