Rzeczpospolita: „Donbas" zbudował pan z 13 krótkich etiud, z których każda jest samodzielną opowieścią. Nie obawiał się pan, że w filmie zabraknie silnego bohatera, za którym widz może podążać?
Siergiej Łoźnica: Nie, wykorzystałem podobną konwencję jak Luis Bunuel w słynnym „Widmie wolności". Wybrałem ją właśnie dlatego, że nie chciałem opowiedzieć historii jednego człowieka. Szukałem uogólnień, próbowałem opisać stan społeczeństwa. I opowiedzieć o wojnie, którą Zachód chce wymazać ze świadomości. A ona trwa. Niszczy cały region i mieszkających tam ludzi.
Pokazał pan wschodnią Ukrainę, obraz jej strasznej codzienności. Chaos, upodlenie, korupcję, zanik ludzkich odruchów.
To jest klimat dzisiejszego Donbasu. Popracowałem oczywiście nad dramaturgią tej opowieści, ale – poza finałem – wszystko, co widz ogląda na ekranie, wydarzyło się naprawdę. Każdy epizod ma swój pierwowzór w amatorskich nagraniach dokonanych przez różnych ludzi już po wybuchu wojny w 2014 r. Niektóre z etiud zainscenizowałem dokładnie tak samo, jak wyglądały w tych materiałach. Nie zmieniałem w tych opowieściach absolutnie niczego.
Na przykład?